Stać się znakiem nadziei w eSwatini – Lesotho – RPA po 130 latach

W sercu Afryki Południowej, wśród naturalnego piękna i wyzwań społecznych eSwatini, Lesotho i RPA, Salezjanie świętują 130 lat obecności misyjnej. W tym czasie Jubileuszu, Kapituły Generalnej i historycznych rocznic, Inspektoria Afryki Południowej dzieli się swoimi znakami nadziei: wiernością charyzmatowi Księdza Bosko, zaangażowaniem wychowawczym i duszpasterskim wśród młodzieży oraz siłą międzynarodowej wspólnoty, która świadczy o braterstwie i odporności. Mimo trudności, entuzjazm młodzieży, bogactwo lokalnych kultur i duchowość Ubuntu nadal wskazują drogi przyszłości i komunii.

Braterskie pozdrowienia od Salezjanów z najmniejszej Wizytatorii i najstarszej obecności w Regionie Afryka-Madagaskar (od 1896 roku, pierwszych 5 współbraci wysłał Ksiądz Rua). W tym roku dziękujemy za 130 salezjanów, którzy pracowali w naszych 3 krajach i którzy teraz wstawiają się za nami z nieba. „Małe jest piękne”!

Na terytorium AFM mieszka 65 milionów ludzi, którzy komunikują się w 12 językach urzędowych, wśród wielu cudów natury i wielkich zasobów podziemnych. Żyjemy wśród nielicznych krajów Afryki Subsaharyjskiej, gdzie katolicy stanowią niewielką mniejszość w porównaniu z innymi Kościołami chrześcijańskimi, z zaledwie 5 milionami wiernych.

Jakie są znaki nadziei, których szuka nasza młodzież i społeczeństwo?
Przede wszystkim staramy się przezwyciężyć osławione światowe rekordy rosnącej przepaści między bogatymi a biednymi (100 000 milionerów wobec 15 milionów bezrobotnych młodych ludzi), braku bezpieczeństwa i rosnącej przemocy w życiu codziennym, załamania systemu edukacji, które doprowadziło do powstania nowej generacji milionów analfabetów, zmagających się z różnymi uzależnieniami (alkohol, narkotyki…). Ponadto, 30 lat po zakończeniu reżimu apartheidu w 1994 roku, społeczeństwo i Kościół są nadal podzielone między różne wspólnoty pod względem gospodarki, możliwości i wielu jeszcze niezagojonych ran. W rzeczywistości wspólnota „Kraju Tęczy” zmaga się z wieloma „lukami”, które mogą być „wypełnione” tylko wartościami Ewangelii.

Jakie są znaki nadziei, których szuka Kościół katolicki w RPA?
Uczestnicząc w trymestralnym spotkaniu „Joint Witness” przełożonych zakonnych i biskupów w 2024 roku, zauważyliśmy wiele oznak upadku: mniej wiernych, brak powołań kapłańskich i zakonnych, starzenie się i zmniejszanie liczby zakonników, niektóre diecezje w bankructwie, ciągła utrata/zmniejszanie się instytucji katolickich (opieka medyczna, edukacja, dzieła społeczne lub media) z powodu gwałtownego spadku liczby zaangażowanych zakonników i świeckich. Konferencja Episkopatu Katolickiego (SACBC – obejmująca Botswanę, eSwatini i RPA) wskazuje jako priorytet pomoc młodzieży uzależnionej od alkoholu i innych różnych substancji.

Jakie są znaki nadziei, których szukają salezjanie z Afryki Południowej?
Codziennie modlimy się o nowe powołania salezjańskie, aby móc przyjąć nowych misjonarzy. Rzeczywiście, skończyła się era Inspektorii Anglo-Irlandzkiej (do 1988 roku), a „Projekt Afryka” nie obejmował południowego krańca kontynentu. Po 70 latach w eSwatini (Suazi) i 45 latach w Lesotho, mamy tylko 4 lokalne powołania z każdego Królestwa. Dziś mamy tylko 5 młodych współbraci i 4 nowicjuszy w formacji początkowej. Jednak najmniejsza Wizytatoria Afryki-Madagaskaru, poprzez swoje 7 lokalnych wspólnot, jest odpowiedzialna za edukację i opiekę duszpasterską w 6 dużych parafiach, 18 szkołach podstawowych i średnich, 3 centrach kształcenia zawodowego (TVET) i różnych programach pomocy społecznej. Nasza wspólnota inspektorialna, z 18 różnymi narodowościami wśród 35 salezjanów mieszkających w 7 wspólnotach, jest wielkim darem i wyzwaniem do przyjęcia.

Jako mniejszościowa i krucha wspólnota katolicka Afryki Południowej…
Wierzymy, że jedyną drogą do przyszłości jest budowanie większej liczby mostów i komunii między zakonnikami a diecezjami: im słabsi jesteśmy, tym bardziej staramy się współpracować. Ponieważ cały Kościół katolicki stara się skupić na młodzieży, Ksiądz Bosko został wybrany przez biskupów na Patrona Duszpasterstwa Młodzieży, a Nowenna ku jego czci jest z przeżywana z zapałem w większości diecezji i parafii na początku roku duszpasterskiego.

Jako Salezjanie i Rodzina Salezjańska, nieustannie zachęcamy się nawzajem: „work in progress” (prace w toku).
W ciągu ostatnich dwóch lat, po zaproszeniu Przełożonego Generalnego, staraliśmy się ożywić nasz charyzmat salezjański, z mądrością wspólnej wizji i kierunku (począwszy od dorocznego zgromadzenia inspektorialnego), z serią małych i prostych codziennych kroków we właściwym kierunku oraz z mądrością osobistego i wspólnotowego nawrócenia.

Jesteśmy wdzięczni za zachętę ks. Pascuala Cháveza na naszej niedawnej Kapitule Inspektorialnej w 2024 roku: Dobrze wiecie, że trudniej, ale nie niemożliwe, jest „odnowić” niż założyć [charyzmat], ponieważ istnieją nawyki, postawy lub zachowania, które nie odpowiadają duchowi naszego Świętego Założyciela, Księdza Bosko, i jego Projektowi Życia, i mają „prawo obywatelstwa” [w Inspektorii]. Naprawdę potrzebne jest prawdziwe nawrócenie każdego współbrata do Boga, traktując Ewangelię jako najwyższą regułę życia, i całego Inspektoratu do Księdza Bosko, przyjmując Konstytucje jako prawdziwy projekt życia.

Została przegłosowana rada ks. Pascuala i zobowiązanie: „Stać się bardziej zafascynowani Jezusem i oddanymi młodzieży”, inwestując w nawrócenie osobiste (tworząc świętą przestrzeń w naszym życiu, aby pozwolić Jezusowi ją przemienić), w nawrócenie wspólnotowe (inwestując w systematyczną miesięczną formację stałą według tematu) oraz w nawrócenie inspektorialne (promując mentalność inspektorialną poprzez „Jedno Serce Jedna Dusza” – owoc naszego zgromadzenia inspektorialnego) oraz z miesięcznymi spotkaniami online dyrektorów.

Na pamiątkowym obrazku naszej Wizytatorii Błogosławionego Michała Rua, obok twarzy wszystkich 46 współbraci i 4 nowicjuszy (35 mieszka w naszych 7 wspólnotach, 7 jest w formacji za granicą, a 5 salezjanów czeka na wizę, z jednym w katakumbach San Callisto i jednym misjonarzem, który przechodzi chemioterapię w Polsce). Jesteśmy również pobłogosławieni rosnącą liczbą współbraci misjonarzy, którzy są wysyłani przez Przełożonego Generalnego lub na określony czas z innych Inspektorii afrykańskich, aby nam pomóc (AFC, ACC, ANN, ATE, MDG i ZMB). Jesteśmy bardzo wdzięczni każdemu z tych młodych współbraci. Wierzymy, że z ich pomocą nasza nadzieja na charyzmatyczne odrodzenie staje się namacalna. Nasza Wizytatoria – najmniejsza w Afryce-Madagaskarze, po prawie 40 latach od założenia, nadal nie ma prawdziwego domu inspektorialnego. Budowa rozpoczęła się, z pomocą Przełożonego Generalnego, dopiero w zeszłym roku. Również tutaj mówimy: „prace w toku…”

Chcemy również podzielić się naszymi skromnymi znakami nadziei ze wszystkimi pozostałymi 92 Inspektoriami w tym cennym okresie Kapituły Generalnej. AFM ma unikalne doświadczenie 31 lat lokalnych wolontariuszy misyjnych (zaangażowanych w Duszpasterstwo Młodzieży w Centrum Młodzieżowym Bosco w Johannesburgu od 1994 roku), program „Love Matters” dla zdrowego rozwoju seksualnego młodzieży od 2001 roku. Nasi wolontariusze, zaangażowani przez cały rok w życie naszej wspólnoty, są najcenniejszymi członkami naszej Misji i nowych grup Rodziny Salezjańskiej, które powoli rosną (VDB, Salezjanie Współpracownicy i Byli Wychowankowie Księdza Bosko).

Nasz dom macierzysty w Kapsztadzie będzie obchodził już w przyszłym roku swoje sto trzydzieste urodziny, a dzięki sto pięćdziesiątej rocznicy Misji Salezjańskich, z pomocą Inspektoratu Chin, stworzyliśmy specjalną „Salę Pamięci Świętego Alojzego Versiglii”, gdzie nasz Protomęczennik spędził jeden dzień podczas powrotu z Włoch do Chin-Makau w maju 1917 roku.

Ksiądz Bosko „Ubuntu” – droga synodalna
„Jesteśmy tutaj dzięki wam!” – Ubuntu to jeden z wkładów kultur Afryki Południowej w globalną wspólnotę. Słowo w języku Nguni oznacza „Jestem, ponieważ wy jesteście” („I’m because you are!”). Inne możliwe tłumaczenia: „Jestem dzięki wam!”). W zeszłym roku podjęliśmy projekt „Eco Ubuntu” (3-letni projekt podnoszenia świadomości ekologicznej), który obejmuje około 15 000 młodych ludzi z naszych 7 wspólnot w eSwatini, Lesotho i RPA. Oprócz wspaniałej celebracji i dzielenia się Synodem Młodzieży 2024, nasi 300 młodych ludzi [którzy uczestniczyli] zachowują przede wszystkim Ubuntu w swoich wspomnieniach. Ich entuzjazm jest źródłem inspiracji. AFM potrzebuje was: Jesteśmy dzięki wam!

Marco Fulgaro




Czcigodny Ottavio Ortiz Arrieta Coya, biskup

Octavio Ortiz Arrieta Coya, urodzony w Limie w Peru 19 kwietnia 1878 roku, był pierwszym peruwiańskim salezjaninem. W młodości kształcił się na stolarza, ale Pan powołał go do wyższej misji. Pierwszą profesję salezjańską złożył 29 stycznia 1900 roku, a na kapłana został wyświęcony w 1908 roku. W 1922 roku został konsekrowany na biskupa diecezji Chachapoyas, którą to funkcję pełnił z oddaniem aż do śmierci 1 marca 1958 roku. Dwukrotnie odrzucał nominację na bardziej prestiżową stolicę w Limie, woląc pozostać blisko swojego ludu. Jako niestrudzony pasterz przemierzał całą diecezję, aby osobiście poznać wiernych i promował liczne inicjatywy duszpasterskie na rzecz ewangelizacji. 12 listopada 1990 roku, za pontyfikatu św. Jana Pawła II, otwarto jego proces kanonizacyjny i nadano mu tytuł Sługi Bożego. 27 lutego 2017 roku papież Franciszek uznał jego heroiczne cnoty, ogłaszając go Czcigodnym.

            Czcigodny Sługa Boży, biskup Ottavio Ortiz Arrieta Coya spędził pierwszą część swojego życia jako oratorianin, uczeń, a następnie został salezjaninem, zaangażowanym w dzieła Synów Księdza Bosko w Peru. Był pierwszym salezjaninem wychowanym w pierwszym domu salezjańskim w Peru, założonym w Rimac, ubogiej dzielnicy Limy, gdzie nauczył się surowego życia w poświęceniu. Dzięki grupie pierwszych salezjanów, którzy przybyli do Peru w 1891 r., poznał ducha księdza Bosko i system prewencyjny. Jako salezjanin pierwszego pokolenia nauczył się, że służba i dar z siebie będą horyzontem jego życia; dlatego jako młody salezjanin podejmował ważne obowiązki, takie jak otwieranie nowych dzieł i kierowanie innymi, z prostotą, poświęceniem i całkowitym oddaniem ubogim.
            Drugą część swojego życia, od początku lat dwudziestych XX wieku, przeżył jako biskup Chachapoyas, ogromnej diecezji, nieobsadzonej od lat, w której zaporowe warunki terytorialne przyczyniły się do pewnego zamknięcia, zwłaszcza w najbardziej odległych wioskach. Tutaj pole i wyzwania apostolatu były ogromne. Ortiz Arrieta miał żywy temperament, przyzwyczajony do życia wspólnotowego; ponadto był delikatny duchem, do tego stopnia, że w młodości nazywano go „pecadito”, ze względu na jego dokładność w wykrywaniu niedociągnięć i pomaganiu sobie i innym w poprawie. Posiadał również wrodzone poczucie rygoru i moralnego obowiązku. Warunki, w jakich przyszło mu pełnić posługę biskupią, były jednak diametralnie różne: samotność i niemożność dzielenia życia salezjańskiego i kapłańskiego, pomimo wielokrotnych i niemal błagalnych próśb kierowanych do własnego Zgromadzenia; konieczność pogodzenia własnego rygoryzmu moralnego z coraz bardziej uległą i niemal rozbrojoną stanowczością; szlachetne sumienie moralne nieustannie wystawiane na próbę przez szorstkość wyborów i letniość w naśladowaniu, ze strony niektórych współpracowników mniej heroicznych niż on sam, oraz Ludu Bożego, który wiedział, jak przeciwstawić się biskupowi, gdy jego słowo stawało się potępieniem niesprawiedliwości i diagnozą duchowego zła. Droga Czcigodnego Sługi Bożego do pełni świętości, w ćwiczeniu się w cnotach, była zatem naznaczona trudami, trudnościami i ciągłą potrzebą nawracania swojego spojrzenia i serca pod działaniem Ducha Świętego.
            Chociaż z pewnością znajdujemy w jego życiu epizody, które można zdefiniować jako heroiczne w ścisłym tego słowa znaczeniu, musimy również, a może przede wszystkim, podkreślić te momenty na jego drodze cnót, kiedy mógł postąpić inaczej, ale tego nie zrobił; poddając się ludzkiej rozpaczy, jednocześnie odnawiając nadzieję; zadowalając się wielką miłością, ale nie w pełni chcąc wykonywać tę heroiczną miłość, którą praktykował z przykładną wiernością przez kilka dziesięcioleci. Kiedy dwukrotnie zaproponowano mu zmianę stolicy biskupiej, a w drugim przypadku zaproponowano mu prymasostwo w Limie, zdecydował się pozostać wśród swoich ubogich, tych, których nikt nie chciał, naprawdę na peryferiach świata, pozostając w diecezji, którą zawsze popierał i kochał taką, jaka była, angażując się całym sercem, aby uczynić ją choć trochę lepszą. Był „nowoczesnym” duszpasterzem w swoim stylu obecności i w wykorzystaniu środków działania, takich jak stowarzyszanie się i prasa. Jako człowiek o zdecydowanym temperamencie i mocnych przekonaniach wiary, biskup Ortiz Arrieta z pewnością wykorzystywał to „don de gobierno” w swoim przywództwie, zawsze jednak w połączeniu z szacunkiem i miłością, wyrażanymi z niezwykłą konsekwencją.
            Chociaż żył przed Soborem Watykańskim II, sposób, w jaki planował i realizował powierzone mu zadania duszpasterskie, jest nadal aktualny: od duszpasterstwa powołań po konkretne wsparcie swoich seminarzystów i kapłanów; od formacji katechetycznej i ludzkiej najmłodszych po duszpasterstwo rodzin, poprzez które spotykał się z małżeństwami w kryzysie lub konkubinatami niechętnymi do uregulowania swojego związku. Biskup Ortiz Arrieta, z drugiej strony, nie tylko wychowuje poprzez swoje konkretne działania duszpasterskie, ale poprzez swoje zachowanie: przede wszystkim poprzez swoją zdolność do rozeznawania, co oznacza i co pociąga za sobą odnowienie wierności obranej drodze. Naprawdę wytrwał w heroicznym ubóstwie, w męstwie w wielu życiowych próbach i w radykalnej wierności diecezji, do której został przydzielony. Pokorny, prosty, zawsze pogodny; między powagą a łagodnością; łagodność jego spojrzenia przepuszczała cały spokój jego ducha: to była droga świętości, którą podążał.
            Piękne cechy, które jego salezjańscy przełożeni znaleźli w nim przed jego święceniami kapłańskimi – kiedy opisali go jako „salezjańską perłę” i chwalili jego ducha poświęcenia – powracały jako stałe przez całe jego życie, nawet jako Episkopat. Rzeczywiście, można powiedzieć, że Ortiz Arrieta „stał się wszystkim dla wszystkich, aby ocalić kogoś za wszelką cenę” (1 Kor 9, 22): autorytatywny wobec władz, prosty wobec dzieci, ubogi wśród ubogich; cichy wobec tych, którzy go obrażali lub próbowali go delegitymizować z urazy; zawsze gotowy, by nie odpłacać złem za zło, ale zło dobrem zwyciężać (por. Rz 12, 21). Całe jego życie było zdominowane przez prymat zbawienia dusz: zbawienia, któremu chciałby również aktywnie poświęcić swoich kapłanów, których pokusę wycofania się do łatwego bezpieczeństwa lub okopania się na bardziej prestiżowych stanowiskach, aby zamiast tego poświęcić się służbie duszpasterskiej, starał się zwalczać. Można naprawdę powiedzieć, że postawił siebie w tej „wysokiej” mierze życia chrześcijańskiego, co czyni go duszpasterzem, który w oryginalny sposób ucieleśniał miłość duszpasterską, szukając komunii między ludem Bożym, docierając do najbardziej potrzebujących i dając świadectwo ubogiego życia ewangelicznego.




Syndrom Filipa i Andrzeja

W opisie Ewangelii wg św. Jana, rozdział 6, wersety 4-14, przedstawiającym rozmnożenie chleba, znajdujemy pewne szczegóły, nad którymi dłużej się zatrzymuję za każdym razem, gdy medytuję lub komentuję ten fragment.

Wszystko zaczyna się, gdy Jezus, widząc „wielki” głodny tłum, zaprasza uczniów, by wzięli na siebie odpowiedzialność za jego nakarmienie.
Szczegóły, o których mówię, to po pierwsze, gdy Filip mówi, że nie jest możliwe podjęcie tego wezwania z powodu liczby obecnych ludzi. Andrzej natomiast, wskazując, że „jest tu chłopiec, który ma pięć chlebów jęczmiennych i dwie ryby”, zaraz potem bagatelizuje tę możliwość prostym komentarzem: „ale co to jest dla tak wielu ludzi?” (w. 9).
Pragnę prosto podzielić się z wami, drodzy czytelnicy i czytelniczki, jak my, chrześcijanie, którzy mamy powołanie do dzielenia się radością naszej wiary, czasami, nieświadomie, możemy zostać zarażeni syndromem Filipa lub Andrzeja. Czasami być może nawet obydwoma!
W życiu Kościoła, podobnie jak w życiu Zgromadzenia i Rodziny Salezjańskiej, wyzwań nie brakuje i nigdy nie zabraknie. Nasze powołanie nie polega na tworzeniu grupy ludzi, gdzie szuka się tylko dobrego samopoczucia, bez przeszkadzania i bez bycia niepokojonym. Nie jest to doświadczenie oparte na gotowych pewnikach. Bycie częścią Ciała Chrystusa nie powinno nas rozpraszać ani odrywać od rzeczywistości świata, takiej, jaka ona jest. Wręcz przeciwnie, skłania nas do pełnego zaangażowania w wydarzenia ludzkiej historii. Oznacza to przede wszystkim patrzenie na rzeczywistość nie tylko ludzkimi oczami, ale także, a przede wszystkim, oczami Jezusa. Jesteśmy zaproszeni do odpowiadania, kierując się miłością, która ma swoje źródło w sercu Jezusa, czyli żyć dla innych, tak jak Jezus nas uczy i pokazuje.

Syndrom Filipa
Syndrom Filipa jest subtelny i z tego powodu również bardzo niebezpieczny. Analiza Filipa jest słuszna i poprawna. Jego odpowiedź na zaproszenie Jezusa nie jest błędna. Jego rozumowanie podąża za bardzo liniową i bezbłędną ludzką logiką. Patrzył na rzeczywistość swoimi ludzkimi oczami, racjonalnym umysłem i, ostatecznie, nie do zrealizowania. W obliczu tego „rozsądnego” sposobu postępowania, głodny przestaje być dla mnie wyzwaniem, problem jest jego, nie mój. Aby być bardziej precyzyjnym w świetle tego, co przeżywamy na co dzień: uchodźca mógł zostać w swoim domu, nie musi mi przeszkadzać; biedny i chory niech sami sobie radzą i nie do mnie należy bycie częścią ich problemu, a tym bardziej znajdowanie dla nich rozwiązania. Oto syndrom Filipa. Jest on naśladowcą Jezusa, jednak jego sposób widzenia i interpretowania rzeczywistości wciąż jest nieruchomy, niekwestionowany, są to lata świetlne od tego, co prezentował jego Mistrz.

Syndrom Andrzeja
Następuje syndrom Andrzeja. Nie mówię, że jest gorszy od syndromu Filipa, ale niewiele brakuje, by był bardziej tragiczny. Jest to syndrom subtelny i cyniczny: widzi jakąś możliwą okazję, ale nie idzie dalej. Jest maleńka nadzieja, ale po ludzku nie jest ona do zrealizowania. Wtedy dochodzi do zdyskredytowania zarówno daru, jak i darczyńcy. A darczyńca, któremu w tym przypadku przypada „nieszczęście”, to chłopiec, który jest po prostu gotów podzielić się tym, co ma!
Dwa syndromy, które wciąż są z nami, w Kościele, a także wśród nas, duszpasterzy i wychowawców. Zniszczyć małą nadzieję jest łatwiej niż dać miejsce na Bożą niespodziankę, niespodziankę, która może sprawić, że zakwitnie nawet najmniejsza nadzieja. Pozwolenie na uwarunkowanie się dominującymi kliszami, aby nie badać możliwości, które podważają redukcyjne odczytania i interpretacje, jest stałą pokusą. Jeśli nie będziemy ostrożni, staniemy się prorokami i wykonawcami naszej własnej zguby. Wskutek pozostawania zamkniętymi w ludzkiej logice, „akademicko” wyrafinowanej i „intelektualnie” kwalifikowanej, przestrzeń dla ewangelicznego odczytania staje się coraz bardziej ograniczona i w końcu zanika.
Kiedy ta ludzka i horyzontalna logika zostaje podważona, jednym ze znaków, które wywołuje w obronie, jest „ośmieszenie”. Kto ośmieli się podważyć ludzką logikę, ponieważ pozwala wejść świeżemu powietrzu Ewangelii, zostanie ośmieszony, zaatakowany, wyśmiany. Kiedy tak się dzieje, dziwnie możemy powiedzieć, że jesteśmy na drodze prorockiej. Wody się poruszają.

Jezus i dwa syndromy
Jezus przezwycięża oba syndromy, „biorąc” chleby uważane za nieliczne i w konsekwencji nieistotne. Jezus otwiera drzwi do tej prorockiej przestrzeni wiary, którą jesteśmy wezwani zamieszkiwać. Wobec tłumu nie możemy zadowolić się autoreferencyjnymi lekturami i interpretacjami. Podążanie za Jezusem oznacza wyjście poza ludzkie rozumowanie. Jesteśmy wezwani, by patrzeć na wyzwania Jego oczami. Kiedy Jezus nas wzywa, nie prosi nas o rozwiązania, lecz o oddanie całych siebie, z tym, kim jesteśmy i co posiadamy. Jednakże ryzyko polega na tym, że w obliczu Jego wezwania pozostajemy nieruchomi, a w konsekwencji stajemy się niewolnikami naszych myśli i chciwymi tego, co uważamy za swoje.
Tylko w hojności opartej na oddaniu się Jego Słowu docieramy do zebrania obfitości opatrznościowego działania Jezusa. „Zebrali więc i napełnili dwanaście koszy kawałkami, które z tych pięciu chlebów jęczmiennych pozostały tym, którzy jedli” (w. 13): mały dar chłopca owocuje w zaskakujący sposób tylko dlatego, że oba syndromy nie miały ostatniego słowa.
Papież Benedykt tak komentuje ten gest chłopca: „W scenie rozmnożenia odnotowano również obecność chłopca, który w obliczu trudności z nakarmieniem tak wielu ludzi, daje wszystkim do wspólnego użytku to niewiele, co ma: pięć chlebów i dwie ryby (por. J 6, 8). Cud nie może się dokonać z niczego, lecz wychodząc od pierwszego skromnego dzielenia się tym, co miał ze sobą zwykły chłopiec. Jezus nie żąda od nas tego, czego nie mamy, ale ukazuje nam, że jeśli każdy da to niewiele, co ma, cud może dokonywać się nieustannie na nowo: Bóg potrafi pomnożyć każdy nasz mały gest miłości i uczynić nas uczestnikami swego daru” (Anioł Pański, 29 lipca 2012).
W obliczu wyzwań duszpasterskich, które mamy, w obliczu tak wielkiego pragnienia i głodu duchowości, które wyrażają młodzi, starajmy się nie bać, nie trzymać się kurczowo naszych rzeczy, naszych sposobów myślenia. Ofiarujmy Mu to niewiele, co mamy, zaufajmy światłu Jego Słowa i niech to, i tylko to, będzie stałym kryterium naszych wyborów i światłem, które prowadzi nasze działania.

Zdjęcie: Cudowne rozmnożenie chleba i ryb, witraż z opactwa Tewkesbury w Gloucestershire (Wielka Brytania), dzieło z 1888 roku, wykonane przez Hardman & Co.




Czcigodny Sługa Boży ks. Carlo Crespi – „świadek i pielgrzym nadziei”

Ksiądz Carlo Crespi, salezjański misjonarz w Ekwadorze, poświęcił swoje życie wierze i nadziei. W ostatnich latach w sanktuarium Maryi Wspomożycielki Wiernych pocieszał wiernych, zaszczepiając optymizm nawet w chwilach kryzysu. Jego przykładne praktykowanie cnót teologicznych, podkreślone przez świadectwo tych, którzy go znali, wyrażało się również w zaangażowaniu w wychowanie: zakładając szkoły i instytuty, oferował młodym ludziom nowe perspektywy. Jego przykład wytrwałości i poświęcenia nadal oświetla duchową i ludzką drogę wspólnoty. Jego dziedzictwo trwa i inspiruje pokolenia wierzących.

            W ostatnich latach życia ksiądz Carlo Crespi (Legnano, 29 maja 1891 – Cuenca, 30 kwietnia 1982), salezjański misjonarz w Ekwadorze, stopniowo odsuwał na drugi plan akademickie aspiracje młodości, otaczał się prostotą, a jego duchowy wzrost wydawał się niepowstrzymany. Widziano go w sanktuarium Maryi Wspomożycielki Wiernych, jak szerzył nabożeństwo do Najświętszej Maryi Panny, spowiadał i doradzał niekończącym się kolejkom wiernych, dla których godziny, posiłki, a nawet sen nie miały już znaczenia. Tak jak to robił w sposób wzorowy przez całe życie, trzymał wzrok utkwiony w dobrach wiecznych, które teraz wydawały się bliższe niż kiedykolwiek.
            Żywił nadzieję eschatologiczną, która łączy się z oczekiwaniami człowieka w życiu i po śmierci, znacząco wpływając na światopogląd i codzienne zachowanie. Według św. Pawła nadzieja jest niezbędnym składnikiem tego życia, które się ofiarowuje, które wzrasta poprzez współpracę z innymi i rozwijanie własnej wolności. Przyszłość staje się w ten sposób zadaniem zbiorowym, które pozwala nam rozwijać się jako ludzie. Jej obecność zachęca nas do patrzenia w przyszłość z poczuciem zaufania, inicjatywy i więzi z innymi.
            Taka była nadzieja Czcigodnego Sługi Bożego księdza Crespiego! Wielka cnota, która jak ramiona jarzma podtrzymuje wiarę i miłość; jak poprzeczne ramię krzyża jest tronem zbawienia, jest oparciem dla uzdrawiającego węża wzniesionego przez Mojżesza na pustyni; jak most duszy, by wznieść się ku światłości.
            Nadzwyczajny poziom osiągnięty przez księdza Crespiego w praktykowaniu wszystkich cnót był zgodnie podkreślany przez świadków wysłuchanych podczas Diecezjalnego Procesu Beatyfikacyjnego, ale wynika również z uważnej analizy dokumentów i wydarzeń biograficznych księdza Carlo Crespiego. Ćwiczenie cnót chrześcijańskich przez niego, według tych, którzy go znali, było nie tylko niezwykłe, ale również stałe przez całe jego długie życie. Ludzie podążali za nim wiernie, ponieważ w jego codziennym życiu niemal naturalnie przebijało się ćwiczenie cnót teologicznych, wśród których nadzieja wyróżniała się w szczególny sposób w wielu trudnych momentach. Zasiał nadzieję w sercach ludzi i żył tą cnotą w najwyższym stopniu.
            Kiedy szkoła „Cornelio Merchan” została zniszczona przez pożar, ksiądz Crespi, również płaczący, okazał ludowi, który zebrał się we łzach przed dymiącymi ruinami, stałą i niezwykłą nadzieję, zachęcając wszystkich: „Pachilla już nie ma, ale zbudujemy lepszą, a dzieci będą szczęśliwsze i bardziej zadowolone”. Z jego ust nigdy nie padło słowo goryczy ani bólu z powodu tego, co zostało utracone.
            W szkole Księdza Bosko i Matusi Małgorzaty żył i świadczył o pełni nadziei, ponieważ ufając Panu i pokładając nadzieję w Boskiej Opatrzności, zrealizował wielkie dzieła i posługę bez budżetu, chociaż nigdy nie brakowało mu pieniędzy. Nie miał czasu na niepokojenie się ani rozpacz, jego pozytywne nastawienie dawało innym zaufanie i nadzieję.
            Ksiądz Carlo był często opisywany jako człowiek o sercu pełnym optymizmu i nadziei w obliczu wielkich cierpień życia, ponieważ miał tendencję do relatywizowania ludzkich wydarzeń, nawet tych najtrudniejszych; pośród swoich ludzi był świadkiem i pielgrzymem nadziei na drodze życia!
            Bardzo budujące, aby zrozumieć, w jaki sposób i w jakich obszarach życia Czcigodnego Sługi Bożego cnota nadziei znalazła konkretny wyraz, jest również opowiadanie, które sam ksiądz Carlo Crespi zawarł w liście wysłanym z Cuenca w 1925 roku do Przełożonego Generalnego księdza Filipa Rinaldiego. W nim, przyjmując jego natarczywą prośbę, opowiada o wydarzeniu, którego sam doświadczył, kiedy pocieszając kobietę kivara z powodu przedwczesnej śmierci syna, ogłosił jej dobrą nowinę o życiu bez końca: „Wzruszony do łez podszedłem do czcigodnej córki buszu o włosach rozwianych na wietrze: zapewniłem ją, że jej syn umarł dobrze, że przed śmiercią na ustach miał tylko imię oddalonej matki i że został pochowany w specjalnie wykonanej trumnie, a jego dusza została z pewnością zabrana przez wielkiego Boga do Raju […]. Mogłem więc spokojnie wymienić kilka słów, wlewając w to złamane serce słodki balsam wiary i chrześcijańskiej nadziei”.
            Praktykowanie cnoty nadziei wzrastało równolegle z praktykowaniem innych cnót chrześcijańskich, zachęcając do nich: był człowiekiem bogatym w wiarę, nadzieję i miłość.
            Kiedy sytuacja społeczno-ekonomiczna Cuenca w XX wieku znacznie się pogorszyła, powodując poważne reperkusje w życiu ludności, miał intuicję, aby zrozumieć, że kształcąc młodych ludzi z ludzkiego, kulturalnego i duchowego punktu widzenia, zasieje w nich nadzieję na życie i lepszą przyszłość, przyczyniając się do zmiany losów całego społeczeństwa.
            Ksiądz Crespi podjął zatem liczne inicjatywy na rzecz młodzieży Cuenca, zaczynając przede wszystkim od edukacji szkolnej. Salezjańska Szkoła Ludowa „Cornelio Merchán”; Kolegium Nauczycielskie Orientalistyczne skierowane do nauczycieli salezjańskich; założenie szkół rzemiosł artystycznych – które później stały się „Técnico Salesiano” i Wyższym Instytutem Technologicznym, które swój rozkwit osiągnęły w Salezjańskim Uniwersytecie Politechnicznym – potwierdzają pragnienie Sługi Bożego, aby zaoferować mieszkańcom Cuenca lepsze i liczniejsze perspektywy rozwoju duchowego, ludzkiego i zawodowego. Młodzi i ubodzy, uważani przede wszystkim za dzieci Boże przeznaczone do wiecznego szczęścia, zostali zatem dotknięci przez księdza Crespiego poprzez promocję ludzką i społeczną zdolną do wpłynięcia na szerszą dynamikę, dynamikę zbawienia.
            Wszystko to zostało przez niego zrealizowane przy niewielkich zasobach finansowych, ale z obfitą nadzieją na przyszłość młodych ludzi. Aktywnie pracował, nie tracąc z oczu ostatecznego celu swojej misji: osiągnięcia życia wiecznego. Właśnie w tym sensie ksiądz Carlo Crespi rozumiał teologiczną cnotę nadziei i przez tę perspektywę przeszedł całe jego kapłaństwo.
            Pewność życia wiecznego było bez wątpienia jednym z centralnych tematów poruszanych w pismach księdza Carlo Crespiego. Ta informacja pozwala nam uchwycić oczywiste znaczenie, jakie przypisywał cnocie nadziei. Ta informacja wyraźnie pokazuje, jak praktykowanie tej cnoty stale przenikało ziemską drogę Sługi Bożego.
            Nawet choroba nie mogła ugasić niewyczerpanej nadziei, która zawsze ożywiała księdza Crespiego.
            Niedługo przed zakończeniem swojego ziemskiego życia ksiądz Carlo poprosił o podanie mu do rąk krucyfiksu. Jego śmierć nastąpiła 30 kwietnia 1982 roku o godzinie 17:30 w Klinice Santa Inés w Cuenca z powodu zapalenia oskrzeli i ataku serca.
            Osobisty lekarz Czcigodnego Sługi Bożego, który przez 25 lat aż do śmierci był bezpośrednim świadkiem spokoju i świadomości, z jaką ksiądz Crespi, który zawsze żył ze wzrokiem zwróconym ku niebu, przeżywał tak długo oczekiwane spotkanie z Jezusem.
            W procesie zeznał: „Dla mnie szczególnym znakiem jest właśnie ta postawa komunikowania się z nami w akcie po prostu ludzkim, śmiejąc się i żartując, a kiedy – mówię – zobaczył, że bramy wieczności są otwarte i być może czeka na niego Maryja Dziewica, uciszył nas i kazał nam wszystkim się modlić”.

Carlo Riganti
Prezes Stowarzyszenia Carlo Crespi




Ksiądz Crespi i Jubileusz w 1925 roku

W 1925 roku, w związku z Rokiem Świętym, ksiądz Carlo Crespi promował międzynarodową wystawę misyjną. Wezwany przez Kolegium Manfredini w Este, został poproszony o udokumentowanie przedsięwzięć misyjnych w Ekwadorze, gromadząc materiały naukowe, etnograficzne i audiowizualne. Dzięki podróżom i projekcjom jego praca połączyła Rzym i Turyn, podkreślając salezjańskie zaangażowanie i wzmacniając więzi między instytucjami kościelnymi i cywilnymi. Jego odwaga i wizja przekształciły wyzwanie misyjne w sukces wystawienniczy, pozostawiając niezatarte ślady w historii Propaganda Fide i salezjańskiej działalności misyjnej.

            Kiedy Pius XI, w związku z Rokiem Świętym 1925, zapragnął w Rzymie Watykańskiej Międzynarodowej Wystawy Misyjnej, Salezjanie podjęli inicjatywę zorganizowania Wystawy Misyjnej w Turynie w 1926 roku, związaną także z 50. rocznicą misji salezjańskich. W tym celu przełożeni od razu pomyśleli o księdzu Carlo Crespim i wezwali go z Kolegium Manfredini w Este, gdzie został przydzielony do nauczania nauk przyrodniczych, matematyki i muzyki.
            W Turynie ksiądz Carlo skonsultował się z Przełożonym Generalnym, księdzem Filipem Rinaldim, z przełożonym odpowiedzialnym za misje, księdzem Piotrem Ricaldone, a w szczególności z Mons. Domenico Cominim, wikariuszem apostolskim Méndez i Gualaquiza (Ekwador), który miał wesprzeć jego pracę. W tym momencie podróże, eksploracje, badania, studia i wszystko, co miało wyniknąć z pracy Carlo Crespiego, otrzymało aprobatę i oficjalny start od przełożonych. Mimo że do planowanej wystawy brakowało czterech lat, poprosili księdza Carlo, aby zajął się nią bezpośrednio, aby mógł w pełni wykonać pracę naukowo poważną i wiarygodną.
            Chodziło o:
            1. Stworzenie klimatu zainteresowania na korzyść Salezjanów działających na ekwadorskiej misji w Méndez, doceniając ich wysiłki poprzez dokumentację pisemną i ustną oraz zapewnienie odpowiedniej zbiórki funduszy.
            2. Zebranie materiałów na Międzynarodową Wystawę Misyjną w Rzymie, a następnie przeniesienie ich do Turynu, aby uroczyście upamiętnić pierwsze pięćdziesiąt lat misji salezjańskich.
            3. Przeprowadzenie badań naukowych na wyżej wymienionym terytorium w celu przekazania wyników nie tylko na wystawy w Rzymie i Turynie, ale przede wszystkim do stałego Muzeum i precyzyjnego dzieła „historyczno-geo-etnograficznego”.
            Od 1921 roku przełożeni powierzyli księdzu Carlo prowadzenie w różnych włoskich miastach działań propagandowych na rzecz misji. Aby uwrażliwić opinię publiczną na ten temat, ksiądz Carlo zorganizował projekcje filmów dokumentalnych o Patagonii, Ziemi Ognistej i Indianach Mato Grosso. Do filmów nakręconych przez misjonarzy dołączył komentarze muzyczne wykonywane osobiście na fortepianie.
            Promocja poprzez konferencje przyniosła około 15 tysięcy lirów [po przeliczeniu odpowiada to 14 684 euro], które następnie wydano na podróże, transport i następujące materiały: aparat fotograficzny, kamera filmowa, maszyna do pisania, kilka kompasów, teodolity, niwelatory, deszczomierze, apteczka, narzędzia rolnicze, namioty.
            Kilku przemysłowców z Mediolanu ofiarowało kilka kwintali tkanin o wartości 80 tysięcy lirów [78 318 euro], tkaniny te zostały później rozdane Indianom.
            22 marca 1923 roku ksiądz Crespi wyrusza więc na pokładzie parowca „Wenezuela” do Guayaquil, najważniejszego portu rzecznego i morskiego Ekwadoru, faktycznej stolicy handlowej i gospodarczej kraju, zwanego ze względu na swoje piękno: „Perłą Pacyfiku”.
            W późniejszym piśmie ze wzruszeniem wspomina swoje wyjazdy na Misje: „Pamiętam swój wyjazd z Genui 22 marca 1923 roku […]. Kiedy, po usunięciu mostów, które wciąż trzymały nas przywiązanych do rodzinnej ziemi, statek zaczął się poruszać, moją duszę ogarnęła radość tak oszałamiająca, tak nadludzka, tak niewysłowiona, że nigdy wcześniej nie doświadczyłem jej w żadnym momencie mojego życia, nawet w dniu mojej pierwszej Komunii Świętej, nawet w dniu mojej pierwszej Mszy Świętej. W tej chwili zacząłem rozumieć, czym jest misjonarz i co Bóg mu rezerwuje […]. Módlcie się gorąco, aby Bóg zachował nam święte powołanie i uczynił nas godnymi naszej świętej misji; aby nie zginęła żadna z dusz, które w swoich wiecznych dekretach Bóg chciał, aby zostały zbawione za naszym pośrednictwem, aby uczynił nas odważnymi obrońcami wiary, aż do śmierci, aż do męczeństwa” (Carlo Crespi, Nowy zastęp. Hymn wdzięczności, w Bollettino Salesiano, L, nr 12, grudzień 1926).
            Ksiądz Carlo wypełnił otrzymane zadanie, wykorzystując wiedzę uniwersytecką, w szczególności poprzez pobieranie próbek minerałów, flory i fauny z Ekwadoru. Wkrótce jednak wyszedł poza powierzoną mu misję, entuzjastycznie odnosząc się do tematów etnograficznych i archeologicznych, które później zajmą wiele czasu jego intensywnego życia.
            Od pierwszych podróży Carlo Crespi nie ogranicza się do podziwiania, ale zbiera, klasyfikuje, notuje, fotografuje, filmuje i dokumentuje wszystko, co przyciąga jego uwagę jako naukowca. Z entuzjazmem zapuszcza się na ekwadorski Wschód, aby kręcić filmy, dokumenty i zbierać wartościowe kolekcje botaniczne, zoologiczne, etniczne i archeologiczne.
            To jest ten magnetyczny świat, który już wibrował w jego sercu, zanim jeszcze do niego dotarł, o którym tak pisze w swoich notatnikach: „W tych dniach nowy, natarczywy głos rozbrzmiewa w mojej duszy, święta nostalgia za krajami misyjnymi; czasami także z pragnienia poznania w szczególności rzeczy naukowych. O Panie! Jestem gotów na wszystko, porzucić rodzinę, krewnych, kolegów ze studiów; wszystko po to, aby uratować jakąś duszę, jeśli taka jest Twoja wola, Twoja wola” (Bez miejsca, bez daty. – Osobiste notatki i refleksje Sługi Bożego na temat duchowy zaczerpnięte z 4 notatników).
            Pierwsza podróż, która trwała trzy miesiące, rozpoczęła się w Cuenca, dotarła do Gualaceo, Indanza i zakończyła się nad rzeką Santiago. Następnie dotarł do doliny rzeki San Francesco, laguny Patococha, Tres Palmas, Culebrillas, Potrerillos (najwyższe miejsce, 3800 m n.p.m.), Rio Ishpingo, wzgórza Puerco Grande, Tinajillas, Zapote, Loma de Puerco Chico, Plan de Milagro i Pianoro. W każdym z tych miejsc zebrał próbki do wysuszenia i włączenia do różnych kolekcji. Notatniki terenowe i liczne fotografie dokumentują wszystko z precyzją.
            Carlo Crespi zorganizował jeszcze drugą podróż przez doliny Yanganza, Limón, Peña Blanca, Tzaranbiza, a także wzdłuż szlaku Indanza. Jak łatwo się domyślić, przemieszczanie się w tamtych czasach było trudne: istniały tylko drogi dla mułów, a także przepaście, niegościnne warunki klimatyczne, niebezpieczne bestie, śmiertelne węże i choroby tropikalne.
            Do tego dochodziło niebezpieczeństwo ataków ze strony nieokiełznanych mieszkańców Wschodu, do których księdzu Carlo udało się jednak zbliżyć, stwarzając przesłanki do filmu „Niezwyciężeni Shuarowie z Alto Amazonas”, który nakręci w 1926 roku i zostanie wyświetlony 26 lutego 1927 roku w Guayaquil. Pokonując wszystkie te niebezpieczeństwa, udało mu się zebrać sześćset gatunków chrząszczy, sześćdziesiąt wypchanych ptaków z cudownym upierzeniem, mchy, porosty, paprocie. Zbadał około dwustu lokalnych gatunków i, wykorzystując klasyfikację miejsc odwiedzanych przez przyrodników na Allioni, natknął się na 21 odmian paproci, należących do strefy tropikalnej poniżej 800 m n.p.m.; 72 do strefy subtropikalnej od 800 do 1500 m n.p.m.; 102 do strefy subandyjskiej, między 1500 a 3400 m n.p.m., i 19 do strefy andyjskiej, powyżej 3600 m n.p.m. (Bardzo interesujący jest komentarz profesora Roberto Bosco, prestiżowego botanika i członka Włoskiego Towarzystwa Botanicznego, który czternaście lat później, w 1938 roku, postanowił zbadać i uporządkować systematycznie „okazałą kolekcję paproci” przygotowaną w ciągu kilku miesięcy przez „Profesora Carlo Crespi, zbierając rośliny w Ekwadorze”).
            Gatunki najbardziej godne uwagi, zbadane przez Roberto Bosco, zostały ochrzczone „Crespiane”.
            Podsumowując: już w październiku 1923 roku ksiądz Carlo, aby przygotować Wystawę Watykańską, zorganizował pierwsze wyprawy misyjne po całym Wikariacie, docierając aż do Méndez, Gualaquiza i Indanza, zbierając materiały etnograficzne i wiele dokumentacji fotograficznej. Koszty zostały pokryte ze sprzedaży tkanin i funduszy zebranych we Włoszech. Z zebranych materiałów, które później przeniósł do Włoch, zorganizował Wystawę targową w miesiącach od czerwca do lipca 1924 roku w mieście Guayaquil. Praca wzbudziła entuzjastyczne opinie, uznanie i pomoc. O tej Wystawie wspomni dziesięć lat później, w liście z 31 grudnia 1935 roku do przełożonych w Turynie, aby poinformować ich o funduszach zebranych od listopada 1922 roku do listopada 1935 roku.
            Ksiądz Crespi spędził pierwsze półrocze 1925 roku w dżungli w okolicy Sucùa-Macas, studiując język Shuar i zbierając dodatkowe materiały na wystawę misyjną w Turynie. W sierpniu tego samego roku rozpoczął negocjacje z rządem w celu uzyskania dużego dofinansowania, które zakończyły się 12 września umową na 110 000 sukresów (równowartość 500 000 lirów z tamtych czasów, co dzisiaj wyniosłoby 489 493,46 euro), co pozwoliło na dokończenie drogi dla mułów Pan-Méndez). Ponadto uzyskał również pozwolenie na odbiór z urzędu celnego 200 kwintali żelaza i materiałów skonfiskowanych niektórym handlarzom.
            W 1926 roku ksiądz Carlo, po powrocie do Włoch, przywiózł klatki z żywymi zwierzętami z wschodniej części Ekwadoru (kolekcja ptaków i rzadkich zwierząt) oraz skrzynie z materiałami etnograficznymi na Wystawę Misyjną w Turynie, którą osobiście zorganizował, wygłaszając również oficjalne przemówienie na zakończenie 10 października.
            W tym samym roku był zajęty organizowaniem Wystawy, a następnie wygłaszał różne konferencje i uczestniczył w Kongresie Amerykańskim w Rzymie z dwoma konferencjami naukowymi. Ten jego entuzjazm oraz jego kompetencje i badania naukowe doskonale odpowiadały dyrektywom przełożonych, dlatego dzięki Międzynarodowej Wystawie Misyjnej w 1925 roku w Rzymie i w 1926 roku w Turynie Ekwador mógł być szeroko poznany. Ponadto na poziomie kościelnym skontaktował się z Dziełem Rozkrzewiania Wiary, Świętego Dzieciństwa i Stowarzyszeniem na rzecz Duchowieństwa Tubylczego. Na poziomie cywilnym nawiązał relacje z Ministerstwem Spraw Zagranicznych Rządu Włoskiego.
            Z tych kontaktów i z wywiadów z przełożonymi Zgromadzenia Salezjańskiego uzyskano pewne rezultaty. Po pierwsze, przełożeni podarowali mu 4 kapłanów, 4 seminarzystów, 9 braci koadiutorów i 4 siostry zakonne dla Wikariatu. Ponadto uzyskał szereg pomocy finansowej od urzędów watykańskich oraz materiały sanitarne dla szpitali o wartości około 100 000 lirów (97 898,69 euro). W ramach prezentu od Przełożonych Wyższych za pomoc udzieloną przy organizacji Wystawy Misyjnej, wzięli oni na siebie budowę Kościoła w Macas, z dwiema ratami po 50 000 lirów (48 949,35 euro), wysłanymi bezpośrednio do Mons. Domenico Cominiego.
            Po wyczerpaniu zadania kolekcjonera-dostawcy i animatora wielkich wystaw międzynarodowych, ksiądz Crespi w 1927 roku powrócił do Ekwadoru, który stał się jego drugą ojczyzną. Osiadł w Wikariacie, pod jurysdykcją biskupa, Mons. Cominiego, zawsze oddany, w duchu posłuszeństwa, podróżom propagandowym, aby zapewnić dotacje i fundusze specjalne, niezbędne dla dzieł misyjnych, takich jak droga Pan Méndez, Szpital Guayaquil, Szkoła Guayaquil w Macas, Szpital Quito w Méndez, Szkoła rolnicza w Cuenca, mieście, w którym już od 1927 roku zaczął rozwijać swój apostolat kapłański i salezjański.
            Przez kilka lat nadal zajmował się nauką, ale zawsze z duchem apostoła.

Carlo Riganti
Prezes Stowarzyszenia Carlo Crespi

Obraz: 24 marca 1923 – Ksiądz Carlo Crespi wyrusza do Ekwadoru na pokładzie parowca „Wenezuela”




Czcigodny Francesco Convertini, proboszcz według Serca Jezusowego

Czcigodny ksiądz Francesco Convertini, salezjanin misjonarz w Indiach, jawi się jako pasterz według Serca Jezusowego, ukształtowany przez Ducha i całkowicie wierny Bożemu planowi wobec jego życia. Poprzez świadectwa tych, którzy go spotkali, wyłania się jego głęboka pokora, bezwarunkowe oddanie głoszeniu Ewangelii oraz żarliwa miłość do Boga i bliźniego. Żył z radosną ewangeliczną prostotą, z odwagą i hojnością znosząc trudy i poświęcenia, zawsze uważny na każdego, kogo spotkał na swojej drodze. Tekst uwypukla jego niezwykłe człowieczeństwo i bogactwo duchowe, cenny dar dla Kościoła.

1. Rolnik w winnicy Pana
            Przedstawienie profilu cnót księdza Francesco Convertiniego, salezjańskiego misjonarza w Indiach, człowieka, który dał się ukształtować Duchowi Świętemu i umiał realizować swoją duchową fizjonomię zgodnie z Bożym planem wobec niego, jest czymś pięknym i poważnym zarazem, ponieważ przypomina o prawdziwym sensie życia, jaką jest odpowiedź na wezwanie, obietnicę, projekt łaski.
            Bardzo oryginalna jest synteza nakreślona na jego temat przez kapłana z jego kraju, ks. Quirico Vasta, który poznał ks. Francesco podczas rzadkich wizyt w jego ukochanej ziemi Apulii. To świadectwo oferuje nam syntezę profilu cnót wielkiego misjonarza, wprowadzając nas w autorytatywny i przekonujący sposób w jego życie tak, że możemy odkryć coś z ludzkiej i religijnej postawy tego człowieka Bożego. „Sposobem” na zmierzenie duchowej wielkości tego świętego człowieka, ks. Francesco Convertiniego, nie jest analityczne porównanie jego życia z wieloma zakonnymi „parametrami postępowania” (ks. Francesco, jako salezjanin, przyjął również zobowiązania właściwe zakonnikom: ubóstwo, posłuszeństwo, czystość i pozostał im wierny przez całe życie). Wręcz przeciwnie, ks. Francesco Convertini jawi się w tej syntezie takim, jakim był naprawdę od samego początku: młodym rolnikiem, który po – a może właśnie z powodu – brzydoty wojny otwiera się na światło Ducha i, pozostawiając wszystko za sobą, wyrusza za Panem. Z jednej strony wie, co zostawia za sobą; i zostawia to nie tylko z wigorem typowym dla południowowłoskiego rolnika, biednego, ale wytrwałego; ale także radośnie i z tą właśnie osobistą siłą ducha, którą ożywiła wojna: tego, który zamierza podążać naprzód, choć cicho i w głębi duszy, na tym, na czym skupił swoją uwagę. Z drugiej strony – znów jak rolnik, który uchwycił w czymś lub kimś „pewność” przyszłości i ugruntowanie swoich nadziei i wie, „komu ufa” – pozwala, by światło Tego, który do niego przemówił, postawiło go w jasności swoich działań. Natychmiast przyjmuje on strategie, aby osiągnąć cel: modlitwę i dyspozycyjność bez miary, bez względu na koszty. To nie przypadek, że kluczowymi cnotami tego świętego człowieka są: ciche działanie bez krzyku (por. św. Paweł: „Mocny jestem wtedy, gdy jestem słaby”) i pełen szacunku stosunek do innych (por. Dzieje Apostolskie: „Więcej szczęścia jest w dawaniu aniżeli w braniu”).
Patrząc w ten sposób, ks. Francesco Convertini jest naprawdę takim człowiekiem: nieśmiałym, skłonnym do ukrywania swoich darów i zasług, niechętnym do przechwalania się, łagodnym wobec innych i silnym wobec siebie, wyważonym, roztropnym i wiernym; człowiekiem wiary, nadziei i w stałej komunii z Bogiem; przykładnym zakonnikiem, w posłuszeństwie, ubóstwie i czystości”.

2. Wyróżniające go cechy: „emanował od niego blask, który cię uzdrawiał”.
            Odtwarzając etapy jego dzieciństwa i młodości, jego przygotowania do kapłaństwa i życia misyjnego, widoczna jest szczególna miłość Boga do swego sługi i jego relacja z tym dobrym Ojcem. W szczególności wyróżniają się one jako charakterystyczne cechy jego duchowej fizjonomii:

            – Bezgraniczna wiara – zaufanie Bogu, ucieleśnione w synowskim oddaniu się woli Bożej.
            Miał wielką wiarę w nieskończoną dobroć i miłosierdzie Boga oraz w wielkie zasługi męki i śmierci Jezusa Chrystusa, któremu zawierzył wszystko i od którego wszystkiego oczekiwał. Na mocnej skale tej wiary podjął wszystkie swoje apostolskie zadania. Zimno czy upał, tropikalny deszcz czy palące słońce, trudności czy zmęczenie, nic nie powstrzymywało go od postępowania zawsze z ufnością, gdy chodziło o chwałę Bożą i zbawienie dusz.

            – Bezwarunkowa miłość do Jezusa Chrystusa Zbawiciela, któremu złożył wszystko w ofierze, począwszy od własnego życia, poświęconego sprawie Królestwa.
            Ksiądz Convertini cieszył się z obietnicy Zbawiciela i radował się z przyjścia Jezusa, jako Zbawiciela wszystkich i jedynego pośrednika między Bogiem a człowiekiem: „Jezus oddał nam całego siebie umierając na krzyżu, a czyż my nie będziemy w stanie oddać Mu się całkowicie?

            – Integralne zbawienie bliźniego, prowadzone z pasją ewangelizacyjną.
            Obfite owoce jego pracy misyjnej wynikały z nieustannej modlitwy i bezinteresownego poświęcenia dla bliźniego. To właśnie misjonarze i misjonarki o takim temperamencie pozostawiają niezatarty ślad w historii misji, charyzmatu salezjańskiego i posługi kapłańskiej.
            Nawet w kontakcie z hinduistami i muzułmanami, jeśli z jednej strony przynaglało go szczere pragnienie głoszenia Ewangelii, które często prowadziło do wiary chrześcijańskiej, z drugiej strony czuł się zmuszony do podkreślania tych podstawowych prawd łatwo dostrzegalnych nawet dla niechrześcijan, takich jak nieskończona dobroć Boga, miłość bliźniego jako droga do zbawienia i modlitwa jako środek do uzyskania łask.

            – Nieustanne zjednoczenie z Bogiem poprzez modlitwę, sakramenty, zawierzenie Maryi Matce Boga i naszej, miłość do Kościoła i papieża, nabożeństwo do świętych.
            Czuł się synem Kościoła i służył mu z sercem autentycznego ucznia Jezusa i misjonarza Ewangelii, zawierzonego Niepokalanemu Sercu Maryi i w towarzystwie świętych odczuwanych jako orędownicy i przyjaciele.

            – Prosta i pokorna asceza ewangeliczna w naśladowaniu krzyża, wcielona w niezwykle zwyczajne życie.
            Jego głęboka pokora, ewangeliczne ubóstwo (nosił ze sobą to, co nieodzowne) i anielskie oblicze przejawiały się w całej jego osobie. Dobrowolna pokuta, samokontrola: mały odpoczynek lub jego brak, nieregularne posiłki. Pozbawiał się wszystkiego, aby dać ubogim, nawet ubrań, butów, łóżka i jedzenia. Zawsze spał na podłodze. Pościł przez długi czas. Z biegiem lat zapadł na kilka chorób, które nadwyrężyły jego zdrowie: cierpiał na astmę, zapalenie oskrzeli, rozedmę płuc, dolegliwości serca… wiele razy atakowały go tak, że musiał pozostać w łóżku. Dziwił się, jak mógł to wszystko znosić bez narzekania. To właśnie przyciągnęło cześć hinduistów, dla których był „sanyasi”, tym, który wiedział, jak wyrzec się wszystkiego z miłości do Boga i dla ich dobra.

            Jego życie jawi się jako linearne wznoszenie się na wyżyny świętości w wiernym wypełnianiu woli Bożej i ofiarowywaniu siebie braciom i siostrom poprzez posługę kapłańską przeżywaną w wierności. Zarówno świeccy, zakonnicy, jak i duchowni mówią o jego niezwykłym sposobie przeżywania codzienności.

3. Misjonarz Ewangelii radości: „Głosiłem im Jezusa. Jezusa Zbawiciela. Jezusa Miłosiernego”.
            Nie było dnia, by nie poszedł do jakiejś rodziny, by mówić o Jezusie i Ewangelii. Ksiądz Francesco nosił w sobie taki entuzjazm i gorliwość, że miał nadzieję nawet na rzeczy, które po ludzku wydawały się niemożliwe. Ksiądz Francesco zasłynął jako rozjemca między rodzinami lub między wioskami pogrążonymi w niezgodzie. „Nie poprzez kłótnie dochodzimy do zrozumienia. Bóg i Jezus są poza naszymi dyskusjami. Przede wszystkim musimy się modlić, a Bóg da nam dar wiary. Przez wiarę odnajdziemy Pana. Czyż nie jest napisane w Biblii, że Bóg jest miłością? Drogą miłości dochodzi się do Boga”.

            Był człowiekiem wewnętrznie uspokojonym i przynosił pokój. Chciał, aby wśród ludzi, w domach i wioskach, nie było kłótni, walk ani podziałów. „W naszej wiosce byliśmy katolikami, protestantami, hinduistami i muzułmanami. Aby zapanował wśród nas pokój, od czasu do czasu ojciec zbierał nas wszystkich i mówił nam, jak możemy i powinniśmy żyć w pokoju między sobą. Następnie słuchał tych, którzy chcieli coś powiedzieć, a na koniec, po modlitwie, udzielał błogosławieństwa: wspaniały sposób na utrzymanie pokoju między nami. Miał naprawdę zadziwiający spokój umysłu; była to siła, która pochodziła z pewności, że wypełnia wolę Bożą, poszukiwaną z wysiłkiem, ale potem przyjętą z miłością, gdy już została znaleziona.
            Był człowiekiem, który żył z ewangeliczną prostotą, przejrzystością dziecka, gotowością do wszelkich poświęceń, wiedząc, jak dostosować się do każdej osoby, którą spotkał na swojej drodze, podróżując konno lub na rowerze, a częściej chodząc całymi dniami z plecakiem na ramionach. Należał do wszystkich, bez względu na religię, kastę czy status społeczny. Był kochany przez wszystkich, ponieważ wszystkim przynosił „wodę Jezusa, która zbawia”.

4. Człowiek zaraźliwej wiary: usta w modlitwie, różaniec w dłoniach, oczy zwrócone ku niebu
            „Wiemy od niego, że nigdy nie zaniedbywał modlitwy, zarówno gdy był z innymi, jak i gdy był sam, nawet jako żołnierz. To pomogło mu zrobić wszystko dla Boga, zwłaszcza gdy prowadził pierwszą ewangelizację wśród nas. Dla niego nie było ustalonego czasu: rano czy wieczorem, słońce czy deszcz; upał czy zimno nie były przeszkodą, gdy chodziło o mówienie o Jezusie lub czynienie dobra. Kiedy szedł do wiosek, wędrował nawet w nocy i bez jedzenia, aby dotrzeć do jakiegoś domu i głosić Ewangelię. Nawet kiedy został spowiednikiem w Krishnagar, przychodził do nas do spowiedzi w upale po obiedzie. Kiedyś powiedziałem mu: „Dlaczego przychodzi o tej porze?”. A on: „W męce Jezus nie wybrał dogodnego dla siebie czasu, kiedy był prowadzony przez Annasza, Kajfasza czy Piłata. Musiał to zrobić nawet wbrew własnej woli, aby wypełnić wolę Ojca”.
            Ewangelizował nie przez prozelityzm, ale przez przyciąganie. To jego zachowanie pociągało ludzi. Jego oddanie i miłość sprawiały, że ludzie mówili, że ksiądz Francesco był prawdziwym obrazem Jezusa, którego głosił. Jego miłość do Boga prowadziła go do szukania intymnego zjednoczenia z Nim, do gromadzenia się na modlitwie, do unikania wszystkiego, co mogłoby się Bogu nie podobać. Wiedział, że Boga można poznać tylko przez miłość. Mawiał: 'Kochaj Boga, nie bądź Mu niemiły'”.

            «Jeśli był jakiś sakrament, w którym ksiądz Francesco wyróżniał się w sposób szczególny, to było to sprawowanie sakramentu pojednania. Dla każdej osoby w naszej diecezji Krishnagar powiedzieć o księdzu Francesco to powiedzieć o człowieku Bożym, który pokazał ojcostwo Ojca w przebaczeniu, zwłaszcza w konfesjonale. Ostatnie 40 lat swojego życia spędził w konfesjonale więcej niż w jakiejkolwiek innej posłudze: wiele godzin, zwłaszcza w czasie przygotowań do świąt i uroczystości. Tak było każdej nocy Bożego Narodzenia i Wielkanocy lub świąt patronalnych. Zawsze był punktualnie obecny w konfesjonale każdego dnia, ale szczególnie w niedziele przed Mszami lub wieczorem w przeddzień świąt i sobót. Udawał się również do innych miejsc, gdzie był regularnym spowiednikiem. Było to zadanie bardzo mu drogie i oczekiwane przez wszystkich zakonników diecezji, do których udawał się co tydzień. Jego konfesjonał był zawsze najbardziej zatłoczony i najbardziej pożądany. Księża, zakonnicy, zwykli ludzie: wydawało się, że ks. Francesco znał wszystkich osobiście, tak trafny był w swoich radach i napomnieniach. Sam podziwiałem mądrość jego napomnień, kiedy się u niego spowiadałem. Sługa Boży był moim spowiednikiem przez całe swoje życie, od czasu, gdy był misjonarzem w wioskach, aż do końca swoich dni. Zwykłem mówić do siebie: „Właśnie to chciałem od niego usłyszeć…”. Biskup Morrow, który spowiadał się u niego regularnie, uważał go za swojego duchowego przewodnika, mówiąc, że ks. Francesco był prowadzony przez Ducha Świętego w swoich radach, a jego osobista świętość rekompensowała jego brak naturalnych darów».

            Zaufanie Bożemu miłosierdziu było niemal stałym tematem w jego rozmowach i dobrze wykorzystywał je jako spowiednik. Jego posługa spowiednika była posługą nadziei dla niego samego i dla tych, którzy się u niego spowiadali. Jego słowa wzbudzały nadzieję we wszystkich, którzy do niego przychodzili. „W konfesjonale sługa Boży był wzorowym kapłanem, znanym z udzielania tego sakramentu. Sługa Boży zawsze nauczał, starając się prowadzić wszystkich do wiecznego zbawienia… Sługa Boży lubił kierować swoje modlitwy do Ojca, który jest w niebie, a także uczył ludzi widzieć w Bogu dobrego Ojca. Zwłaszcza tym, którzy przeżywali trudności, także duchowe, i skruszonym grzesznikom przypominał, że Bóg jest miłosierny i że zawsze trzeba Mu ufać. Sługa Boży wzmógł swoje modlitwy i umartwienia, aby zdyskontować swoje niewierności, jak powiedział, i za grzechy świata”.

            Wymowne były słowa ks. Rosario Stroscio, przełożonego zakonnego, który tak podsumował ogłoszenie śmierci księdza Francesco: «Ci, którzy znali księdza Francesco, zawsze będą z miłością wspominać małe nauki i napomnienia, których zwykł udzielać podczas spowiedzi. Jego cichy głos, tak słaby, ale tak pełen zapału: „Kochajmy dusze, pracujmy tylko dla dusz…. Podejdźmy do ludzi… Postępujmy z nimi w taki sposób, aby ludzie zrozumieli, że ich kochamy…”. Całe jego życie było wspaniałym świadectwem najbardziej owocnej techniki posługi kapłańskiej i pracy misyjnej. Możemy je podsumować prostym wyrażeniem: „Aby pozyskać dusze dla Chrystusa, nie ma potężniejszego środka niż dobroć i miłość».

5. Kochał Boga i kochał bliźniego ze względu na Boga: Włóż w to miłość! Włóż w to miłość!
            Ciccilluzzo, imię rodzinne, który pomagał w polu pilnując indyków i wykonując inne prace odpowiednie dla jego młodego wieku, jego matka Katarzyna powtarzała: „Włóż w to miłość! Włóż w to miłość!”.
            „Ksiądz Francisco oddał wszystko Bogu, ponieważ był przekonany, że poświęciwszy Mu wszystko jako zakonnik i kapłan misyjny, Bóg ma nad nim pełne prawa. Kiedy zapytaliśmy go, dlaczego nie wrócił do domu (do Włoch), odpowiedział, że teraz całkowicie oddał się Bogu i nam”. Jego bycie księdzem było dla innych: „Jestem księdzem dla dobra bliźniego. To jest mój pierwszy obowiązek”. Czuł się dłużnikiem Boga we wszystkim, wszystko należało do Boga i do bliźniego, podczas gdy on oddał się całkowicie, nie rezerwując niczego dla siebie: ksiądz Francesco nieustannie dziękował Panu za wybranie go na kapłana-misjonarza. Poczucie wdzięczności okazywał każdemu, kto cokolwiek dla niego uczynił, nawet najuboższym.
            Dawał niezwykłe przykłady męstwa, dostosowując się do warunków życia w powierzonej mu pracy misyjnej: nowy i trudny język, którego starał się nauczyć dość dobrze, ponieważ był to sposób komunikowania się z jego ludem; bardzo surowy klimat Bengalu, grobu dla tak wielu misjonarzy, który nauczył się znosić z miłości do Boga i dusz; podróże apostolskie pieszo przez nieznane obszary, z ryzykiem spotkania dzikich zwierząt.

            Był niestrudzonym misjonarzem i ewangelizatorem na bardzo trudnym terenie, takim jak Krishnagar – który chciał przekształcić w Crist-nagar, miasto Chrystusa – gdzie nawrócenia były trudne, nie wspominając o sprzeciwie protestantów i członków innych religii. Podczas udzielania sakramentów musiał stawić czoła wszelkim możliwym niebezpieczeństwom: deszczowi, głodowi, chorobom, dzikim zwierzętom, złośliwym ludziom. «Często słyszałem historię księdza Francesco, który pewnej nocy, niosąc Najświętszy Sakrament do chorego, natknął się na tygrysa przykucniętego na ścieżce, którą on i jego towarzysze musieli przejść…. Gdy towarzysze próbowali uciekać, sługa Boży rozkazał tygrysowi: „Przepuść swego Pana!”; i tygrys się oddalił. Ale słyszałem inne podobne przykłady o słudze Bożym, który wiele razy podróżował pieszo w nocy. Pewnego razu banda rozbójników zaatakowała go, wierząc, że dostaną coś od niego. Ale kiedy zobaczyli go pozbawionego wszystkiego oprócz tego, co niósł, przeprosili go i towarzyszyli mu do następnej wioski».
            Jego życie jako misjonarza było ciągłym podróżowaniem: rowerem, konno i przez większość czasu pieszo. To chodzenie pieszo jest być może postawą, która najlepiej ukazuje niestrudzonego misjonarza i znak autentycznego ewangelizatora: „Jakże piękne są na górach stopy posłańca radosnej nowiny, który zwiastuje pokój, posłańca dobrych rzeczy, który głosi zbawienie” (Iz 52, 7).

6. Jaśniejące oczy zwrócone ku niebu
            „Obserwując uśmiechniętą twarz sługi Bożego i patrząc na jego oczy czyste i zwrócone ku niebu, można było pomyśleć, że nie jest on stąd, lecz z nieba”. Widząc go po raz pierwszy, wielu opowiadało o niezapomnianym wrażeniu: jego błyszczące oczy, które ukazywały twarz pełną prostoty i niewinności, oraz jego długa, czcigodna broda przywoływały obraz osoby pełnej dobroci i współczucia. Jeden ze świadków stwierdził: «Ksiądz Francesco był świętym. Nie wiem, jak to ocenić, ale myślę, że takich ludzi się nie spotyka. Byliśmy mali, ale rozmawiał z nami, nigdy nikim nie gardził. Nie rozróżniał muzułmanów i chrześcijan. Ojciec odnosił się do wszystkich w ten sam sposób, a kiedy byliśmy razem, traktował nas tak samo. Dawał nam dzieciom rady: „Bądźcie posłuszni rodzicom, dobrze odrabiajcie lekcje, kochajcie się jak bracia”. Potem dawał nam małe słodycze: w jego kieszeniach zawsze było coś dla nas».
            Ksiądz Francesco pokazywał swoją miłość do Boga przede wszystkim poprzez modlitwę, która wydawała się być nieprzerwana. Zawsze można go było zobaczyć poruszającego ustami w modlitwie. Nawet kiedy rozmawiał z ludźmi, zawsze podnosił wzrok, jakby widział kogoś, do kogo mówi. To, co najczęściej uderzało ludzi, to zdolność księdza Convertiniego do bycia całkowicie skupionym na Bogu i jednocześnie na osobie stojącej przed nim, patrząc szczerym wzrokiem na brata, którego spotkał na swojej drodze: „Miał bez wątpienia wzrok utkwiony w obliczu Boga. Była to niezatarta cecha jego duszy, duchowa koncentracja na imponującym poziomie. Śledził cię uważnie i odpowiadał z wielką precyzją, kiedy do niego mówiłeś. Wyczuwało się jednak, że jest ‘gdzie indziej’, w innym wymiarze, w dialogu z Innym”.

            Zachęcał innych do zdobywania świętości, jak w przypadku swojego kuzyna Lino Palmisano, który przygotowywał się do kapłaństwa: „Jestem bardzo szczęśliwy, wiedząc, że już się kształcisz; to też wkrótce minie, jeśli będziesz wiedział, jak wykorzystać łaski Pana, które On będzie ci dawał każdego dnia, aby przekształcić się w chrześcijańskiego świętego o zdrowym rozsądku. Czekają na ciebie najbardziej satysfakcjonujące studia teologiczne, które będą karmić twoją duszę Duchem Bożym, który powołał cię, abyś pomagał Jezusowi w Jego apostolstwie. Nie myśl o innych, ale tylko o sobie, o tym, jak stać się świętym kapłanem jak Ksiądz Bosko. Ksiądz Bosko powiedział w swoim czasie: czasy są trudne, ale my pójdziemy naprzód, pójdziemy naprzód, nawet pod prąd. To Matka Niebieska mówiła mu: infirma mundi elegit Deus. Nie martw się, pomogę ci. Drogi bracie, serce, dusza świętego kapłana w oczach Pana jest warta więcej niż wszystkie członki, dzień twojej ofiary wraz z ofiarą Jezusa na ołtarzu jest bliski, przygotuj się. Nigdy nie będziesz żałował hojności wobec Jezusa i swoich przełożonych. Zaufaj im, pomogą ci przezwyciężyć małe trudności dnia, które może napotkać twoja piękna dusza. Będę o tobie pamiętał podczas Mszy Świętej każdego dnia, abyś i ty mógł pewnego dnia ofiarować się całkowicie Dobremu Bogu”.

Zakończenie
            Podobnie jak na początku, tak i na końcu tego krótkiego opracowania na temat profilu cnót księdza Convertiniego, przedstawiam świadectwo, które podsumowuje to, co zostało powiedziane.
            „Jedną z pionierskich postaci, która wywarła na mnie głębokie wrażenie, był czcigodny ksiądz Francesco Convertini, gorliwy apostoł chrześcijańskiej miłości, który zdołał zanieść nowinę o Odkupieniu do kościołów, na tereny parafialne, do zaułków i chat uchodźców oraz do każdego, kogo spotkał, pocieszając, doradzając, pomagając ze swoim wyjątkowym miłosierdziem: prawdziwy świadek cielesnych i duchowych dzieł miłosierdzia, z których będziemy sądzeni: zawsze gotowy i gorliwy w posłudze sakramentu przebaczenia. Chrześcijanie wszystkich wyznań, muzułmanie i hinduiści przyjęli z radością i gotowością tego, którego nazywali mężem Bożym. Wiedział, jak nieść każdemu prawdziwe przesłanie miłości, które Jezus głosił i przyniósł na tę ziemię: z ewangelicznym bezpośrednim i osobistym kontaktem, wobec młodych i starych, chłopców i dziewcząt, biednych i bogatych, autorytetów i pariasów (wyrzutków), czyli ostatniego i najbardziej pogardzanego szczebla (pod)ludzkiego odrzucenia. Dla mnie i dla wielu innych było to wstrząsające doświadczenie, które pomogło mi zrozumieć i żyć przesłaniem Jezusa: „Miłujcie się wzajemnie tak, jak Ja was umiłowałem””.

            Ostatnie słowo należy do księdza Convertiniego, jako dziedzictwo, które pozostawia każdemu z nas. 24 września 1973 r., pisząc do swoich krewnych z Krishnagar, misjonarz chce zaangażować ich w pracę na rzecz niechrześcijan, którą wykonuje z trudem od czasu swojej ostatniej choroby, ale zawsze z gorliwością: „Po sześciu miesiącach w szpitalu moje zdrowie jest trochę słabe, czuję się jak połamany i połatany. Jednak miłosierny Jezus w cudowny sposób pomaga mi w Jego pracy dla dusz. Pozwalam Mu zabierać mnie do miasta, a potem wracam pieszo, głosząc Jezusa i naszą świętą religię. Skończywszy spowiedź w domu, idę między pogan, którzy są o wiele lepsi niż niektórzy chrześcijanie. Czule wasz w Sercu Jezusa, ksiądz Francesco”.




Dzieci cmentarza

Dramat opuszczonej młodzieży nadal odbija się szerokim echem we współczesnym świecie. Statystyki mówią o około 150 milionach dzieci zmuszonych do życia na ulicy, co jest dramatycznie widoczne również w Monrowii, stolicy Liberii. Z okazji święta św. Jana Bosko w Wiedniu odbyła się kampania uświadamiająca, zorganizowana przez Jugend Eine Welt, inicjatywa, która rzuca światło nie tylko na lokalną sytuację, ale także na trudności napotykane w odległych krajach, takich jak Liberia, gdzie salezjanin Lothar Wagner poświęca swoje życie, aby dać nadzieję tej młodzieży.

Lothar Wagner: salezjanin, który poświęca swoje życie dzieciom ulicy w Liberii
Lothar Wagner, niemiecki salezjanin koadiutor, poświęcił ponad dwadzieścia lat swojego życia na wspieranie dzieci w Afryce Zachodniej. Po zdobyciu cennego doświadczenia w Ghanie i Sierra Leone, w ciągu ostatnich czterech lat z pasją koncentrował się na Liberii, kraju naznaczonym długotrwałymi konfliktami, kryzysami zdrowotnymi i dewastacją, taką jak epidemia Eboli. Lothar stał się rzecznikiem często ignorowanej rzeczywistości, w której blizny społeczne i ekonomiczne zagrażają możliwościom rozwoju młodzieży.

Liberia, z populacją 5,4 miliona mieszkańców, to kraj, w którym skrajnemu ubóstwu towarzyszą słabe instytucje i powszechna korupcja. Konsekwencje dziesięcioleci konfliktów zbrojnych i kryzysów zdrowotnych sprawiły, że system edukacji jest jednym z najgorszych na świecie, a tkanka społeczna uległa zniszczeniu pod ciężarem trudności ekonomicznych i braku podstawowych usług. Wiele rodzin nie jest w stanie zapewnić swoim dzieciom podstawowych potrzeb, co zmusza dużą liczbę młodych ludzi do szukania schronienia na ulicy.

W szczególności w Monrowii niektórzy chłopcy i dziewczęta znajdują schronienie w najbardziej nieoczekiwanych miejscach: na cmentarzach miejskich. Znani jako „dzieci cmentarza”, ci młodzi ludzie, pozbawieni bezpiecznego domu, chronią się między grobami, w miejscu, które staje się symbolem całkowitego opuszczenia. Spanie na świeżym powietrzu, w parkach, na wysypiskach śmieci, a nawet w kanałach ściekowych lub na grobach, stało się tragicznym codziennym schronieniem dla tych, którzy nie mają innego wyboru.

To naprawdę bardzo poruszające, gdy idziesz po cmentarzu i widzisz dzieci wychodzące z grobów. Kładą się z martwymi, ponieważ nie mają już miejsca w społeczeństwie. Taka sytuacja jest skandaliczna”.

Różnorodne podejście: od cmentarza po cele w areszcie
Nie tylko dzieci z cmentarzy są w centrum uwagi Lothara. Salezjanin poświęca się również innej dramatycznej rzeczywistości: nieletnim więźniom w liberyjskich więzieniach. Więzienie w Monrowii, zbudowane dla 325 więźniów, mieści obecnie ponad 1500 więźniów, w tym wielu młodych ludzi przetrzymywanych bez formalnego oskarżenia. Cele, całkowicie zatłoczone, są wyraźnym przykładem tego, jak często poświęcana jest ludzka godność.

Brakuje jedzenia, czystej wody, standardów higienicznych, opieki medycznej i psychologicznej. Ciągły głód i dramatyczna sytuacja przestrzenna z powodu przeludnienia ogromnie osłabiają zdrowie dzieci. W małej celi, przeznaczonej dla dwóch więźniów, przebywa ośmiu do dziesięciu młodych ludzi. Śpią na zmianę, ponieważ taki rozmiar celi zapewnia miejsce tylko na stojąco dla jej licznych mieszkańców„.

Aby poradzić sobie z tą sytuacją, organizuje codzienne wizyty w więzieniu, przynosząc wodę pitną, ciepłe posiłki i wsparcie psychospołeczne, które staje się dla nich kołem ratunkowym. Jego stała obecność jest niezbędna, aby spróbować nawiązać dialog z władzami i rodzinami, zwiększając również świadomość znaczenia ochrony praw nieletnich, często zapomnianych i pozostawionych na nieszczęsny los. „Nie zostawiamy ich samych w ich samotności, ale staramy się dać im nadzieję„, podkreśla Lothar z determinacją kogoś, kto zna codzienny ból tych młodych istnień.

Dzień podnoszenia świadomości w Wiedniu
Wsparcie dla tych inicjatyw przejawia się również na forum międzynarodowym. 31 stycznia w Wiedniu Jugend Eine Welt zorganizowała dzień poświęcony podkreśleniu niepewnej sytuacji dzieci ulicy, nie tylko w Liberii, ale na całym świecie. Podczas tego wydarzenia Lothar Wagner podzielił się swoimi doświadczeniami ze studentami i innymi uczestnikami, angażując ich w praktyczne działania – takie jak użycie taśmy ostrzegawczej do symulacji warunków zatłoczonej celi – aby pomóc im zrozumieć z pierwszej ręki trudności i udrękę młodych ludzi, którzy żyją na co dzień w minimalnych przestrzeniach i w poniżających warunkach.

Oprócz codziennych sytuacji kryzysowych, praca Lothara i jego współpracowników koncentruje się również na interwencjach długoterminowych. Misjonarze salezjańscy są bowiem zaangażowani w programy naprawcze, które obejmują wsparcie edukacyjne, szkolenia zawodowe dla młodych więźniów, a także pomoc prawną i duchową. Interwencje te mają na celu reintegrację dzieci ze społeczeństwem po ich zwolnieniu, pomagając im zbudować godną i pełną możliwości przyszłość. Cel jest jasny: zaoferować nie tylko natychmiastową pomoc, ale stworzyć ścieżkę, która pozwoli młodym ludziom rozwinąć swój potencjał i aktywnie przyczynić się do odrodzenia kraju.

Inicjatywy obejmują również budowę ośrodków szkolenia zawodowego, szkół i struktur przyjęcia, z nadzieją na zwiększenie liczby młodych beneficjentów i zapewnienie stałego wsparcia, dzień i noc. Świadectwo sukcesu wielu byłych „dzieci z cmentarza” – z których niektóre zostały nauczycielami, lekarzami, prawnikami i przedsiębiorcami – jest namacalnym potwierdzeniem, że przy odpowiednim wsparciu przemiana jest możliwa.

Pomimo zaangażowania i poświęcenia, droga jest usiana przeszkodami: biurokracja, korupcja, nieufność dzieci i brak zasobów stanowią codzienne wyzwania. Wielu młodych ludzi, naznaczonych nadużyciami i wyzyskiem, ma trudności z zaufaniem do dorosłych, co jeszcze bardziej utrudnia nawiązanie relacji zaufania i zaoferowanie realnego i trwałego wsparcia. Niemniej jednak każdy mały sukces – każdy młody człowiek, który odzyskuje nadzieję i zaczyna budować przyszłość – potwierdza znaczenie tej pracy humanitarnej.

Droga podjęta przez Lothara i jego współpracowników świadczy o tym, że pomimo trudności można zmienić życie opuszczonych dzieci. Wizja Liberii, w której każdy młody człowiek może realizować swój potencjał, przekłada się na konkretne działania, od podnoszenia świadomości na arenie międzynarodowej po rehabilitację więźniów, poprzez programy edukacyjne i projekty przyjęcia. Praca, oparta na miłości, solidarności i stałej obecności, stanowi promyk nadziei w kontekście, w którym wydaje się przeważać rozpacz.

W świecie naznaczonym opuszczeniem i ubóstwem, historie przemiany dzieci ulicy i młodych więźniów są wezwaniem do wiary, że przy odpowiednim wsparciu każde życie może powstać na nowo. Lothar Wagner kontynuuje walkę o zapewnienie tym młodym ludziom nie tylko schronienia, ale także możliwości przepisania ich losu, udowadniając, że solidarność naprawdę może zmienić świat.




Historia misji salezjańskich (1/5)

150. rocznica misji salesiańskich odbędzie się 11 listopada 2025 roku. Mamy nadzieję, że będzie interesujące przedstawienie naszym Czytelnikom krótkiej pre-historii i pierwszych etapów tego, co miało stać się rodzajem salezjańskiej epopei misyjnej w Patagonii. Uczynimy to w pięciu punktach, używając niepublikowanych dotąd źródeł, które pozwalają nam poprawić wiele nieścisłości, które przeszły do historii.

            Wyjaśnijmy sobie szybko: mówi się i pisze, że ksiądz Bosko chciał wyjechać na misje zarówno jako seminarzysta, jak i młody ksiądz. Nie jest to udokumentowane. Jeśli jako 17-letni uczeń (1834) złożył podanie o przyjęcie do franciszkanów-reformatów z klasztoru Aniołów w Chieri, którzy prowadzili misje, to najwyraźniej prośba ta została złożona głównie z powodów finansowych. Jeśli dziesięć lat później (1844), kiedy opuścił „Konwikt Kościelny” w Turynie, ksiądz Bosko był kuszony, aby wstąpić do Zgromadzenia Oblatów Maryi Dziewicy, którym właśnie powierzono misje w Birmie (Myanmar). Prawdą jest fakt, że możliwość wyjazdu na misje, dla której być może podjął także naukę języków obcych, była dla młodego księdza Bosko tylko jedną z propozycji apostolatu, jakie otworzyły się przed nim. W obu przypadkach ksiądz Bosko natychmiast poszedł za radą, najpierw ks. Comollo, aby wstąpić do seminarium diecezjalnego, a później ks. Cafasso, aby nadal poświęcać się młodzieży z Turynu. Nawet w ciągu dwudziestu lat między 1850 a 1870 rokiem – będąc zajęty planowaniem ciągłości swojego „dzieła Oratoriów”, nadaniem podstaw prawnych Towarzystwu Salezjańskiemu, które zakładał oraz formacją duchową i pedagogiczną pierwszych salezjanów i wszystkich młodych ludzi z jego Oratorium – z pewnością nie był w stanie realizować żadnych osobistych aspiracji misyjnych ani tych, dotyczących jego „synów”. Nie ma nawet cienia informacji z tamtych czasów mówiących o tym, że on lub jego salezjanie mieliby udać się do Patagonii, chociaż pisze się o tym w książkach lub w Internecie.

Zwiększenie wrażliwości misyjnej
            Nie umniejsza to faktu, że wrażliwość misyjna księdza Bosko, prawdopodobnie zredukowana do małych inspiracji i niejasnych pragnień w okresie jego formacji seminaryjnej i wczesnego kapłaństwa, znacznie się wyostrzyła z biegiem lat. Lektura Roczników Rozkrzewiania Wiary dała mu solidne informacje o świecie misyjnym, do tego stopnia, że czerpał z nich epizody do niektórych swoich książek i chwalił papieża Grzegorza XVI, który zachęcał do szerzenia Ewangelii w najdalszych zakątkach ziemi i zatwierdzał nowe zakony o charakterze misyjnym. Na księdza Bosko mógł mieć znaczny wpływ kanonik G. Ortalda, dyrektor Rady Diecezjalnej Stowarzyszenia Propaganda Fide przez 30 lat (1851-1880), a także promotor „Szkół Apostolskich” (rodzaj niższego seminarium dla powołań misyjnych). W grudniu 1857 r. ów kanonik zainicjował również projekt Wystawy na rzecz Misji Katolickich powierzonych sześciuset misjonarzom z Sardynii. Ksiądz Bosko był o tym dobrze poinformowany.
            Zainteresowanie misjami wzrosło w nim w 1862 r. w czasie uroczystej kanonizacji w Rzymie 26 japońskich protomęczenników i w 1867 r. z okazji beatyfikacji ponad dwustu japońskich męczenników, również uroczyście obchodzonej na Valdocco. W papieskim mieście podczas swoich długich pobytów w latach 1867, 1869 i 1870 był w stanie dostrzec inne lokalne inicjatywy misyjne, takie jak fundacja Papieskiego Seminarium Świętych Apostołów Piotra i Pawła dla misji zagranicznych.
            Piemont z prawie 50% włoskich misjonarzy (1500 z 39 biskupami) był w awangardzie na tym polu. Franciszkanin Luigi Celestino Spelta, wikariusz apostolski Hupei, odwiedził Turyn w listopadzie 1859 roku. Nie odwiedził on co prawda Oratorium, ale uczynił to w grudniu 1864 r. ksiądz Daniel Comboni, który w Turynie opublikował swój Plan Regeneracji dla Afryki z ciekawym projektem ewangelizacji Afryki przez Afrykańczyków.
            Choć ksiądz Bosko wymienił z nim swoje pomysły, to w 1869 r. ks. Comboni bezskutecznie próbował włączyć go w swój projekt, a w następnym roku zaprosił go nawet do wysłania kilku księży i świeckich, aby kierowali instytutem w Kairze i w ten sposób przygotowali misje w Afryce, aby móc później powierzyć salezjanom wikariat apostolski. Na Valdocco prośba, która nie została spełniona, została zastąpiona gotowością edukacji chłopców w pespektywie misyjnej. Jednak ta grupa, polecona przez bp. Charlesa Martiala Lavigerie napotkała trudności, więc zostali odesłani do Nicei we Francji. Pilna prośba tego samego arcybiskupa z 1869 r. o pomoc salezjanów w prowadzeniu sierocińca w Algierze nie została już uwzględniona. W ten sam sposób w 1868 r. zawieszono prośbę misjonarza z Brescii, Giovanniego Bettazziego, o wysłanie salezjanów do prowadzenia rozwijającego się instytutu sztuki i rzemiosła, a także małego niższego seminarium w diecezji Savannah (Georgia, USA). Propozycje z innych stron, czy to kierowania dziełami wychowawczymi na „terytoriach misyjnych”, czy też bezpośredniego działania in partibus infidelium, choć mogły być atrakcyjne, to jednak ksiądz Bosko nigdy nie zrezygnowałby ani z pełnej wolności działania – którą być może widział zagrożoną przez propozycje innych – ani ze swojej szczególnej pracy z młodzieżą, dla której rozwijał nowo zatwierzdzone Towarzystwo Salezjańskie (1869) poza granicami Turynu i Piemontu. Krótko mówiąc, do 1870 r. Ksiądz Bosko, choć teoretycznie wrażliwy na potrzeby misyjne, prowadził jedynie projekty na poziomie krajowym.

Cztery lata niespełnionych próśb (1870-1874)
            Temat misyjny i ważne kwestie z nim związane były przedmiotem uwagi podczas Soboru Watykańskiego I (1868-1870). Jeśli dokument Super Missionibus Catholicis nigdy nie został przedstawiony na zgromadzeniu ogólnym soboru, obecność w Rzymie 180 biskupów z „krajów misyjnych” i pozytywne informacje o salezjańskim modelu życia zakonnego, rozpowszechniane wśród nich przez niektórych biskupów piemonckich, dały księdzu Bosko możliwość spotkania wielu z nich, a także skontaktowania się z nimi, zarówno w Rzymie, jak iw Turynie.
            Tam, 17 listopada 1869 r., została przyjęta delegacja chilijska z arcybiskupem Santiago i biskupem Concepción. W 1870 r. przyszła kolej na bpa D. Barbero, wikariusza apostolskiego w Hyderabad (Indie), znanego już księdzu Bosko, który zapytał go o zakonnice dla Indii. W lipcu 1870 r. na Valdocco przybył dominikanin bp G. Sadoc Alemany, arcybiskup San Francisco w Kalifornii (USA), który poprosił i pozyskał salezjanów dla internatu ze szkołą zawodową (która nigdy nie została zbudowana). Franciszkanin bp L. Moccagatta, wikariusz apostolski Shantung (Chiny) i jego współbrat bp Eligio Cosi, późniejszy następca, również odwiedzili Valdocco. W 1873 r. przyszła kolej na bpa T. Raimondiego z Mediolanu, który zaproponował księdzu Bosko możliwość kierowania szkołami katolickimi w Prefekturze Apostolskiej Hongkongu. Negocjacje, które trwały ponad rok, utknęły w martwym punkcie z różnych powodów, podobnie jak w 1874 r. projekt nowego seminarium ks. Bertazziego dla Savannah (USA), który również pozostał na papierze. Tak samo działo się w przypadku fundacji misyjnych w Australii i Indiach, w sprawach których ksiądz Bosko rozpoczął negocjacje z poszczególnymi biskupami, które czasami przekazywał Stolicy Apostolskiej jako zakończone, podczas gdy w rzeczywistości były to tylko projekty.
            Na początku lat siedemdziesiątych, z personelem składającym się z nieco ponad dwóch tuzinów osób (w tym księży, kleryków i koadiutorów), z których jedna trzecia miała śluby czasowe, rozproszonych w sześciu domach, księdzu Bosko trudno byłoby wysłać niektórych z nich na ziemie misyjne. Tym bardziej, że misje zagraniczne oferowane mu do tego czasu poza Europą stwarzały poważne trudności językowe, kulturowe i nie łacińskie tradycje, a długotrwała próba pozyskania młodego anglojęzycznego personelu, nawet z pomocą rektora irlandzkiego kolegium w Rzymie, bpa Toby’ego Kirby’ego, nie powiodła się.

(ciąg dalszy nastąpi)

Zdjęcie z epoki: port Genua, 14 listopada 1877.




Sługa Boży Andrej Majcen: salezjanin wszystkim dla młodzieży

W tym roku przypada 25. rocznica odejścia do wieczności Sługi Bożego ks. Andreja Majcena. Jako nauczyciel w Radnej wstąpił w szeregi salezjanów z miłości do młodzieży. Życie w darze z siebie.

            Pierwszą rzeczą jest fakt, że ks. Andrej bardzo kochał młodzież: dla niej poświęcił swoje życie Bogu jako salezjanin, kapłan, misjonarz. Bycie salezjaninem oznacza nie tylko oddanie życia Bogu: oznacza oddanie życia dla młodych. Tak więc bez młodych ks. Andrej Majcen nie byłby salezjaninem, kapłanem, misjonarzem: dla młodych dokonywał wymagających wyborów, akceptując warunki ubóstwa, trudności, zmartwień, aby „jego chłopcy” znaleźli dach nad głową, talerz do napełnienia żołądka i światło, które poprowadzi ich przez życie.
            Pierwszym przesłaniem jest więc to, że ks. Majcen kocha młodych ludzi i wstawia się za nimi!

            Drugą sprawą jest to, że Andrej był młodym człowiekiem, który potrafił słuchać. Urodzony w 1904 r., jeszcze jako dziecko w czasie I wojny światowej, chory i biedny, z bliznami po śmierci młodszego brata, Andrej nosił w sercu wielkie pragnienia, a przede wszystkim wiele pytań: był otwarty na życie i chciał zrozumieć, dlaczego zasługuje ono na przeżycie. Nigdy nie lekceważył pytań i zawsze był zaangażowany w poszukiwanie odpowiedzi, nawet w środowiskach innych niż jego własne, bez zamykania się i uprzedzeń. Jednocześnie Andrej był potulny: zwracał uwagę na to, co mówiła mu matka, ojciec, wychowawcy i o co go pytali… Andrej ufał, że inni mogą mieć odpowiedzi na jego pytania i że w ich sugestiach nie było chęci zastąpienia go, ale wskazania mu kierunku, w którym będzie mógł podążać w swojej własnej wolności i na własnych nogach.
Jego ojciec, na przykład, poradził mu, aby zawsze był dobry dla wszystkich i że nigdy tego nie pożałuje. Pracował w sądzie, zajmował się sprawami spadkowymi, wieloma trudnymi sprawami, w których ludzie często się kłócą, a nawet najświętsze więzi są obrażane. Od swojego ojca Andrej nauczył się być dobrym, przynosić pokój, godzić napięcia, nie osądzać, być w świecie (z jego napięciami i sprzecznościami) jako sprawiedliwy człowiek. Andrej słuchał i ufał swojemu ojcu.
Jego matka była wielką kobietą modlitwy (Andrej uważał ją za zakonnicę w świecie i zwierzył się, że nie osiągnęła swojego oddania nawet jako zakonnica). W jego nastoletnich latach, kiedy mógł stracić kontakt z ideami i ideologiami, poprosiła go, aby codziennie chodził do kościoła na kilka chwil. Nic szczególnego ani zbyt długiego: „Kiedy idziesz do szkoły, nie zapomnij wejść na chwilę do kościoła franciszkanów.Możesz wejść jednymi drzwiami i wyjść drugimi; zrobisz znak krzyża wodą święconą, odmówisz krótką modlitwę i powierzysz się Maryi”. Andrej był posłuszny swojej matce i każdego dnia przychodził przywitać się z Maryją w kościele, mimo że „na zewnątrz” czekało na niego wielu towarzyszy i ożywione dyskusje. Andrej słuchał i ufał swojej matce, i odkrył, że w tym tkwiły korzenie wielu rzeczy, była więź z Maryją, która będzie mu towarzyszyć na zawsze. To właśnie te małe krople drążą w nas wielką głębię, prawie nie zdając sobie z tego sprawy!
Pewien profesor zaprosił go do biblioteki i tam otrzymał książkę Aforyzmy Th.G. Masaryka: polityka, człowieka władzy, dziś powiedzielibyśmy „laika”. Andrej przeczytał tę książkę i stała się ona decydująca dla jego rozwoju. Tam odkrył, co oznacza pewna ilość pracy nad sobą, kształtowanie charakteru, zaangażowanie. Andrej słuchał rad i słuchał Masaryka, nie pozwalając sobie na zbytni wpływ jego „Programu nauczania”, ale widząc dobro nawet w kimś dalekim od katolickiego sposobu myślenia jego własnej rodziny. Odkrył, że istnieją uniwersalne wartości ludzkie i że istnieje wymiar zaangażowania i powagi, który jest „wspólną płaszczyzną” dla wszystkich.
            Jako nauczyciel u salezjanów w Radnej, młody Majcen w końcu posłuchał tych, którzy – na różne sposoby – podsunęli mu pomysł możliwej konsekracji. Było wiele powodów, dla których Andrej mógł się wycofać: inwestycja rodziny w jego edukację; praca, którą znalazł zaledwie kilka miesięcy wcześniej; konieczność pozostawienia wszystkiego i narażenia się na całkowitą niepewność, gdyby mu się nie powiodło… W tym momencie był młodym mężczyzną patrzącym w przyszłość, który nie rozważał tej propozycji. Jednocześnie szukał czegoś więcej i czegoś innego, a jako człowiek i jako nauczyciel zdał sobie sprawę, że salezjanie nie tylko nauczają, ale także ukierunkowują na Jezusa, Mistrza Życia. Pedagogika księdza Bosko była dla niego tym „kawałkiem”, którego mu brakowało. Andrej wysłuchał propozycji powołaniowej, stoczył ciężką walkę podczas modlitwy na kolanach i zdecydował się ubiegać o przyjęcie do nowicjatu: nie minęło wiele czasu, ale poważnie się zastanowił, pomodlił i powiedział „tak”. Nie przegapił okazji, nie pozwolił, by ta chwila minęła…: słuchał, ufał, podjął decyzję, zgadzając się i wiedząc tak niewiele o tym, co go spotka.
            Często wszyscy wierzymy, że widzimy siebie we własnym życiu, że posiadamy klucze do niego, jego tajemnicę: czasami jednak to właśnie inni zapraszają nas do wyprostowania naszego spojrzenia, naszych uszu i naszych serc, pokazując nam ścieżki, na które nigdy byśmy nie poszli sami. Jeśli ci ludzie są dobrzy i chcą naszego dobra, posłuszeństwo im jest ważne: w tym tkwi sekret szczęścia. Ks. Majcen zaufał, nie zmarnował lat, nie zmarnował życia… Powiedział „tak”. Podejmowanie decyzji w odpowiednim czasie było również wielkim sekretem zalecanym przez księdza Bosko.

            Trzecią rzeczą jest to, że Andrej Majcen pozwalał się zaskakiwać. Zawsze przyjmował niespodzianki, propozycje i zmiany: na przykład spotkanie z salezjanami; potem spotkanie z misjonarzem, które sprawiło, że zapłonął pragnieniem poświęcenia się dla innych w odległym kraju. Otrzymał także kilka niezbyt dobrych niespodzianek: udaje się do Chin, gdzie panuje komunizm; przepędzają go, wjeżdża do Wietnamu Północnego i tam komunizm również wyrządza szkody; przepędzają go, udaje się na południe, a następnie przybywa do Wietnamu Południowego; ale komunizm dociera również do tego obszaru i ponownie go przepędzają (brzmi to jak film akcji, z długim pościgiem z wyciem syren!). Wraca do domu, do swojej ukochanej Słowenii, a w międzyczasie zostaje tam ustanowiony reżim komunistyczny, dochodzi do prześladowań Kościoła. Co to ma być? Żart? Andrej nie narzekał! Żył przez dziesięciolecia w krajach ogarniętych wojną lub w sytuacjach zagrożenia, z prześladowaniami, sytuacjami kryzysowymi, żałobą… Spał przez ponad dwadzieścia lat, gdy za oknem strzelano… Innym razem płakał… A jednak – mimo że zajmował odpowiedzialne stanowiska i miał tak wiele istnień do uratowania – prawie zawsze był pogodny, z pięknym uśmiechem, tak wielką radością i miłością w sercu. Jak on to robił?
            Nie wkładał swojego serca w wydarzenia zewnętrzne, w rzeczy, w to, czego nie można kontrolować lub… we własne plany („tak musi być, ponieważ tak zdecydowałem”: kiedy „tak nie jest”, wpadasz w kryzys). Zaufał Bogu, Zgromadzeniu i swoim drogim młodym ludziom. Wtedy był naprawdę wolny, świat mógł upaść, ale korzenie były bezpieczne. Korzenie były w relacjach, w dobrym sposobie dawania siebie dla innym; fundamentem było coś, co nie przemija.
            Tak wiele razy wszystko, czego potrzebujemy, to przesunięcie małej rzeczy i złościmy się, ponieważ nie jest to zgodne z naszymi potrzebami, pragnieniami, planami lub oczekiwaniami. Andrej Majcen mówi mi, mówi nam: „bądź wolny!”, „powierz swoje serce tym, którzy go nie ukradną ani nie zniszczą”, „buduj na czymś, co pozostanie na zawsze!”, „wtedy będziesz szczęśliwy, nawet jeśli wszystko ci zabiorą i zawsze będziesz miał WSZYSTKO”.
            Czwartą rzeczą jest kwestia, że ks. Andrej Majcen dobrze robił rachunek sumienia. Każdego dnia sprawdzał siebie, gdzie postąpił dobrze, gorzej lub źle. Kiedy miał okazję (np. kiedy nie było już bomb w pobliżu jego domu lub Wietkongu w niewielkiej odległości itp.), brał notatnik, zapisywał pytania, rozważał Słowo Boże, sprawdzał, czy wprowadził je w życie… Zadawał sobie pytania.
            Dziś żyjemy w społeczeństwie, które przywiązuje wielką wagę do zewnętrzności: ona również jest darem (np. dbanie o siebie, ubieranie się z przyzwoitością, dobre prezentowanie się), ale to nie wszystko. Musimy kopać w sobie, sięgać głęboko – może z pomocą kogoś.
            Andrej zawsze miał odwagę spojrzeć sobie w twarz, zajrzeć do własnego serca i sumienia, poprosić o przebaczenie. Czyniąc to, napotkał pewne niezbyt piękne aspekty siebie, nad którymi musiał pracować i którym musiał się powierzyć: ale zobaczył też tak wiele dobra, piękna, czystości, miłości, które w przeciwnym razie pozostałyby „pod radarem”.
            Wiele razy potrzeba więcej odwagi, by podróżować w głąb siebie niż by udać się na drugi koniec świata! Ks. Andrej Majcen odbył obie te podróże: ze Słowenii dotarł na Daleki Wschód, a jednak najbardziej wymagająca trasa zawsze pozostawała – do samego końca – w jego własnym sercu.
            Augustyn, młody człowiek, który szukał prawdy na wiele sposobów, zanim spotkał ją w osobie Jezusa, w sobie, mówi: „Noli foras ire, redi in te ipsum, in interiore homini habitat veritas” („Nie chciej wychodzić na zewnątrz, wróć do siebie, prawda mieszka we wnętrzu człowieka”).
            I tak kończę małym ćwiczeniem z łaciny: języka bardzo drogiego naszemu Andrejowi i związanego z jego rozeznawaniem powołania. Ale to naprawdę byłaby…, przynajmniej na razie, inna historia!




Między zachwytem a smutkiem

Dzisiaj żegnam się z Wami po raz ostatni na stronach Biuletynu Salezjańskiego. 16 sierpnia, w dniu upamiętniającym narodziny Księdza Bosko, kończy się moja posługa Przełożonego Generalnego Salezjanów Księdza Bosko.
Jest to zawsze powód do dziękczynienia! Przede wszystkim Bogu, Zgromadzeniu i Rodzinie Salezjańskiej, tak wielu drogim osobom i przyjaciołom, tak wielu przyjaciołom charyzmatu Księdza Bosko, wielu dobroczyńcom.

            Również przy tej okazji moje pozdrowienie wyraża coś, czego ostatnio doświadczyłem. Stąd tytuł tego pozdrowienia: Między zachwytem a smutkiem. Opowiadam o radości, która wypełniła moje serce w Gomie, w Demokratycznej Republice Konga, zranionej niekończącą się wojną, oraz o radości i świadectwie, które otrzymałem wczoraj.
            Trzy tygodnie temu, po wizycie w Ugandzie (w obozie dla uchodźców Palabek, który dzięki salezjańskiej pomocy i pracy w ostatnich latach nie jest już obozem dla sudańskich uchodźców, ale miejscem, gdzie dziesiątki tysięcy ludzi osiedliło się i znalazło nowe życie), przekroczyłem Rwandę i dotarłem do granicy w regionie Goma, cudownej ziemi, pięknej i bogatej w przyrodę (i właśnie z tego powodu tak pożądanej i pożądanej). Cóż, z powodu konfliktów zbrojnych w tym regionie jest ponad milion przesiedleńców, którzy musieli opuścić swoje domy i ziemię. My również musieliśmy opuścić salezjańską obecność w Sha-Sha, która była okupowana przez wojsko.
            Ten milion przesiedleńców przybył do miasta Goma. W Gangi, jednej z dzielnic, znajduje się salezjańskie dzieło „Don Bosco”. Byłem niezmiernie szczęśliwy widząc dobro, które jest tam czynione. Setki chłopców i dziewcząt mają dom. Dziesiątki nastolatków zostało zabranych z ulic i mieszkają w domu Don Bosco. To właśnie tam, z powodu wojny, 82 noworodki oraz młodzi chłopcy i dziewczęta, którzy stracili rodziców lub zostali pozostawieni („porzuceni”), ponieważ ich rodzice nie mogli się nimi opiekować, znaleźli dom.
            I tam, w tym nowym Valdocco, jednym z wielu Valdocco na świecie, wspólnota trzech sióstr zakonnych z San Salvadoru, wraz z grupą kobiet, wszyscy wspierani przez dom salezjański z pomocą, która dociera dzięki hojności dobroczyńców i Opatrzności, opiekują się tymi małymi chłopcami i dziewczętami. Kiedy poszedłem ich odwiedzić, siostry ubrały wszystkich, nawet dzieci śpiące w łóżeczkach. Jak mógłbym nie poczuć, że moje serce wypełnia radość z tej rzeczywistości dobroci, pomimo bólu spowodowanego porzuceniem i wojną!
            Ale moje serce zostało głęboko dotknięte, gdy spotkałem kilkaset osób, które przyszły mnie powitać z okazji mojej wizyty. Należą oni do 32 000 przesiedleńców, którzy opuścili swoje domy i ziemię z powodu bomb i przyszli szukać schronienia. Znaleźli je na polach i terenach domu Księdza Bosko w Gangi. Nie mają nic, mieszkają w szałasach o powierzchni kilku metrów kwadratowych. To jest ich rzeczywistość. Codziennie razem szukamy sposobu na znalezienie jedzenia. Ale wiecie, co mnie najbardziej uderzyło? Największe wrażenie zrobiło na mnie to, że kiedy przebywałem z tymi setkami ludzi, głównie z osobami starszymi i matkami z dziećmi, nie stracili oni swojej godności, radości ani uśmiechu. Byłem tym zdumiony, ale moje serce jednocześnie było zasmucone tak wielkim cierpieniem i ubóstwem, mimo że robimy to, co do nas należy w imię Pana.

Niezwykły koncert
            Poczułem kolejną wielką radość, gdy otrzymałem świadectwo życia, które sprawiło, że pomyślałem o nastolatkach i młodych w naszych dziełach, a także o wielu dzieciach tych rodziców, którzy być może mnie teraz czytają i którzy czują, że ich dzieci nie mają motywacji, że są znudzone życiem lub brakuje im jakiejkolwiek pasji. Wśród gości w naszym domu w tych dniach była niezwykła pianistka, która koncertowała na całym świecie i była częścią wielkich orkiestr filharmonicznych. Jest ona byłą wychowanką salezjanów i miała salezjanina, obecnie już nieżyjącego, jako wielki punkt odniesienia i wzór. Chciała ofiarować nam koncert w atrium kościoła Najświętszego Serca jako hołd dla Maryi Wspomożycielki, którą tak bardzo kocha, i jako podziękowanie za wszystko, czym do tej pory było jej życie.
            I opowiadam to dlatego, ponieważ nasza droga przyjaciółka dała nam wspaniały koncert, i to o wyjątkowej jakości, w wieku 81 lat. Towarzyszyła jej córka. I w tym wieku, być może wtedy, gdy niektórzy z naszych starszych członków rodziny już dawno powiedzieli, że nie chcą już nic robić ani robić niczego, co wymaga wysiłku, nasza droga przyjaciółka, która codziennie ćwiczy na pianinie, poruszała rękami z cudowną zwinnością i była zanurzona w pięknie muzyki i jej wykonania. Dobra muzyka, hojny uśmiech na koniec jej występu i przekazanie orchidei Matce Bożej Wspomożycielce były wszystkim, czego potrzebowaliśmy tego cudownego poranka. A moje salezjańskie serce nie mogło nie myśleć o tych chłopcach, dziewczętach i młodych ludziach, którzy być może nie mieli lub nie mają już nic, co mogłoby ich motywować w życiu. Ona, nasza przyjaciółka pianistka koncertowa, żyje z wielką pogodą ducha w wieku 81 lat i, jak mi powiedziała, nadal ofiarowuje dar, który dał jej Bóg i każdego dnia znajduje coraz więcej powodów, by to robić.
            Kolejna lekcja życia i kolejne świadectwo, które nie pozostawia obojętnym.

            Dziękuję Wam, moi przyjaciele, dziękuję wam z całego serca za całe dobro, które razem czynimy. Jakkolwiek małe by ono nie było, przyczynia się do tego, że nasz świat staje się trochę bardziej ludzki i piękniejszy. Niech dobry Bóg was błogosławi.