Tajemnicze i prorocze koło (1861)

Święty miał świadomość dzieł Bożych dokonujących się w jego oczach w przeszłości, oraz zamiarów Bożych na przyszłość, czego dowodem jest nowy sen – widzenie odnośnie poszczególnych etapów rozwoju Oratorium na Valdocco.
Oglądał w tym nowym śnie owoce Oratorium, stan duszy wychowanków, widział wielu z nich powołanych do służby bożej w Zgromadzeniu Salezjańskim, względnie w stanie świeckim, oraz przyszłość Zgromadzenia.
Sen poprzedzający dzień 2 maja, trwał około 6 godzin. Z nastaniem dnia, ks. Bosko wstawszy zanotował nazwiska niektórych osób widzianych we śnie. Następnie przez trzy kolejne słówka opowiadał go młodzieży.

– Zdawało mi się, ze wyszedłem na pole bardzo zresztą piaszczyste i nieurodzajne, będące własnością mojej rodziny, na którym jako chłopak często pracowałem. Uszedłem już kawałek drogi, gdy napotkałem mężczyznę, lat około 40, słusznego wzrostu, cery smagłej, z długą piękną brodą. Suknia jego sięgająca poniżej kolan, przepasana była w biodrach. Na głowie miał jasne nakrycie. Gdy się zbliżyłem do niego, pozdrowił mnie życzliwie, jak gdybyśmy się od dawna znali i zapytał:
– Dokąd idziesz?
– Idę oglądać to swoje pole – odpowiedziałem zatrzymując się. A ty, co tu robisz?
– Tylko nie bądź zbyt ciekawy. Nie musisz wszystkiego wiedzieć.
– Bardzo dobrze. Bądź jednak łaskaw powiedzieć mi swoje imię, bo widzę, że mnie znasz, a ja sobie ciebie nie przypominam.
– Nie wypada, żebyś wiedział, kto ja jestem. Ale chodź, przejdźmy się razem.
Już po kilku krokach zobaczyłem przed sobą szerokie pole obsadzone figami. Wtedy towarzysz się odezwał:
– Popatrz no, jakie ładne figi. Jeśli chcesz, urwij sobie i skosztuj.
Odpowiedziałem trochę zdziwiony:
– Przecież na tym polu nigdy figi nie rosły.
– Wtedy nie rosły, a teraz rosną.
– Ale są chyba jeszcze nie dojrzałe, wszak nie jest to sezon fig.
– Właśnie, że są już bardzo ładne i dojrzałe. Jeżeli chcesz skosztować, to prędko, gdyż czas upływa.
– Czemu tak nalegasz? Zresztą nie chcę fig kosztować. Wolę je oglądać i dać innym, ale dla mnie nie mają smaku.
– No, jeśli tak, to chodźmy dalej. Pomnij jednak na słowa Ewangelii św. Mateusza, gdzie to Pan Jezus mówił do Apostołów: „A od figowego drzewa uczcie się podobieństwa: Gdy już gałąź jego staje się miękka i wypuszcza liście, wiecie, że blisko jest lato”. Bliskie, zatem jest lato, skoro niektóre figi są już całkiem dojrzałe.
Uszliśmy kawałek drogi, a oto nowe pole obsadzone winną latoroślą. Nieznajomy znów zapytał:
– Może chcesz winogron? Jeśli ci się nie podobają figi, to może zasmakujesz w winogronach?
– Zjem sobie winogron w swoim czasie w winnicy.
– No, ale czy nie widzisz, że i te są już dojrzałe?
– Niemożliwe. O tej porze roku?.
– Nie ociągaj się, już zaczyna szarzeć. Nie możemy tracić czasu.
– Po, co się tak śpieszyć? Wystarczy, że wrócę do domu na noc.
– Trzeba jednakowo byś się spieszył, gdyż noc już nadchodzi.
– Jeśli nadchodzi noc, to nadejdzie i dzień.
– Nieprawda. Dzień już nie nadejdzie.
– Jak to? Co to ma znaczyć?
– To znaczy, że zbliża się noc.
– Ale o jakiej nocy mówisz? Może chcesz mi powiedzieć, bym gotował swoje manatki i wybierał się na drugi świat? Czyżbym już tak prędko miał przenieść się do wieczności?
– Już zbliża się noc, mało ci pozostaje czasu.
– Lecz powiedz mi przynajmniej, kiedy to nastąpi.
– Nie bądź taki ciekawski, Non plus sapere quam oporte sapere.
– To prawda. Coś podobnego mawiała moja matusia, gdy byłem zbyt wścibski. Pomyślałem sobie i odpowiedziałem:
– Na razie nie chcę winogron. Poszliśmy wówczas dalej, a doszedłszy do naszego pola, zastaliśmy mego Józefa, który nakładał trawę na wóz. Ten podszedłszy powitał mnie i chciał też przywitać mego towarzysza. Czy to jest twój kolega ze szkoły?
– Nie – odpowiadałem – nigdy go nie widziałem.
Wtedy brat zwróciwszy się do niego, ponownie zapytał nalegająco, kto ty jesteś?. Ale Nieznajomy nadal nie zwracał na to uwagi. Więc brat pyta mnie znowu o to samo. Wreszcie obydwaj nalegaliśmy na Nieznajomego, by się dowiedzieć, kto on jest, ale on stale powtarzał: Non plus sapere, quam oportet sapere, wobec tego brat się oddalił i już więcej go nie widziałem. Nieznajomy zaś zagadnął mnie:
– Czy chciałbyś zobaczyć swoich chłopców i poznać, jakimi są obecnie, czym na przyszłość bedą i jak długo będą żyć?
– Ależ tak. Tak. bardzo chętnie!
– No to chodź.

1. Niepoprawni.
Wówczas Nieznajomy wyciągnął, sam nie wiem skąd jakiś potężny aparat, którego nie umiem opisać, mający wewnątrz wielkie koło i postawił go na ziemi.
– Co ma oznaczać to koło? Spytałem.
– Wieczność w ręku Boga usłyszałem odpowiedź.
Nieznajomy ujął rączkę i począł obracać kołem. Wreszcie rzekł:
– Teraz ty, obróć raz.
Gdy to uczyniłem, kazał mi popatrzeć do środka. Oglądnąłem aparat i zauważyłem umieszczoną wewnątrz maszyny i przytwierdzoną do koła jakby wielką soczewkę, średnicy około półtora metra. Na obwodzie soczewki był napis: HIC EST OCULUS QUI HUMILIA RESPICIT IN COELO ET IN TERRA – oko które spoglądało na niskości nieba i ziemi. Z ciekawością przybliżyłem twarz do szkła i patrzyłem. Co za miły widok. Wszystkich chłopców Oratorium miałem przed sobą.
– Ależ jak to możliwe – myślałem sobie – dotychczas nikogo nie widziałem w tej okolicy, a obecnie są tu wszyscy moi chłopcy? Czyż nie znajdują się oni w Turynie?
Oglądałem się, więc, wokoło, ale poza soczewką nikogo nie widziałem. Popatrzyłem tedy pytająco na towarzysza, który jednak polecił mi powtórnie obrócić kołem. Teraz zobaczyłem chłopców porozdzielanych, osobno dobrych, a osobno niepoprawnych. Pierwsi promienieli radością, drudzy, których na szczęście nie było wielu, wzbudzali litość. Poznałem ich wszystkich. Jakżeż odmienni byli od tego, jak ich widzieli koledzy? Jedni mieli język przedziurawiony, drudzy oczy głupio wybałuszone, innych głowy były wstrętnie owrzodzone, u innych jeszcze serce toczyły robaki. Boleśnie odczuwałem ich stan i mówiłem sobie:
– Czy to moi chłopcy? Nie pojmuję, co by miały oznaczać te dziwaczne ich choroby.
 Na te wątpliwości, Nieznajomy takie dał mi wyjaśnienie:
– Posłuchaj: język podziurawiony oznacza złe rozmowy, oczy wybałuszone są u tych, którzy przewrotnie tłumaczą sobie różne łaski boże, a nie doceniając ich przenoszą ziemskie rzeczy nad niebo. Ci z głową pokrytą wrzodami, nie biorą sobie do serca twoich rad, ale dogadzają własnym kaprysom. Robactwo – to brzydkie nałogi, które toczą serce młodzieży.
Na dany znak obróciłem po raz trzeci kołem i spojrzałem w soczewkę. Było tam 4 chłopców związanych grubymi łańcuchami. Poznałem ich. Nieznajomy tak objaśniał mnie dalej:
– Ci nie zważają na twe rady, jeżeli nie zmienią postępowania, mogą łatwo
dostać się później do więzienia.
– Zanotuję sobie ich nazwiska, bym nie zapomniał.
Ale mój przyjaciel zauważył:
– To zbyteczne. Już są zapisane w tym zeszycie. Teraz dopiero zauważyłem w jego ręku jakiś notes. Znów polecił mi obrócić kołem. Siedmiu chłopców stało w postawie prowokacyjnej, z wyrazem twarzy nieufnym, a wargi mieli zamknięte kłódką. Trzech z nich zatykało sobie uszy rękoma. Chciałem wyjąć notes, by sobie zapisać ich nazwiska, ale towarzysz nie zgodził się, dając mi do zrozumienia, że są zapisane w jego zeszycie.
Przygnębiony tym widokiem zapytałem, skąd te kłódki na ustach, a on na to:
– Jak to, nie rozumiesz tego? Oni milczą.
– Milczą?
– No, milczą – powtórzył znacząco. I wtedy zrozumiałem, że tu chodzi o spowiedź. Widocznie zapytani przez spowiednika chłopcy ci nie odpowiedzieli
zupełnie, albo odpowiadali wymijająco lub wprost kłamali, mówiąc „nie”, kiedy było „tak”.
A mój przyjaciel ciągnął dalej:
– Widzisz tych trzech, którzy prócz kłódki na ustach, trzymają jeszcze ręce na uszach, Jakżeż opłakany jest ich stan. Nie tylko zamilczają grzechy na spowiedzi, ale nie chcą słuchać nawet przestróg. Łatwo mogliby opuścić ręce, ale nie chcą. Inni czterej słuchali twoich napomnień, ale z nich nie skorzystali.
– A jak mam postąpić, żeby im odjąć te kłódki?
Eiciatur superhia de cordibus eorum: wyrzucić pychę z ich serc.
– Tak, przestrzegę ich wszystkich, ale co do tych z rękami na uszach, nie mam wiele nadziei.
Tu Nieznajomy dał mi jedną radę, a mianowicie: abym na ambonie jak najczęściej mówił o warunkach wymaganych do dobrej spowiedzi. Bo doprawdy wielka jest liczba tych, którzy potępiają się, mimo że chodzą do spowiedzi, bo spowiadają się źle.
Na dany znak przez mego towarzysza, znowu obróciłem kołem. Teraz zobaczyłem w soczewce trzech innych chłopców, którym na barkach siedziały obrzydliwe małpy z rogami, dusząc ich za szyję, tak, że twarze były wprost sine, a przekrwawione oczy występowały z orbit. Tylnymi łapami trzymały tych biedaków silnie za boki, a ogonem splatały nogi, utrudniając im poruszanie się. Byli to chłopcy, którzy po rekolekcjach nawet pozostali w grzechu śmiertelnym przeciwko VI Przykazaniu. Szatan dusi ich za szyję i nie pozwala im mówić, kiedy powinni, wyciska rumieniec wstydu na twarzach tak fatalny, że zamiast przeszkadzać w złym, prowadzi ich na potępienie.
Pod uciskiem łap diabelskich wychodzą im przekrwione oczy na wierzch i biedacy nie są w stanie dojrzeć własnego upodlenia, ani środków, by podnieść się z tego stanu czując jakąś dziwną odrazę do Sakramentów św. Czart oplata im ciała i plącze im nogi, aby nie mogli skierować swych kroków na drogę zbawienia. Są przekonani, iż wobec przemocy ich nałogowej żądzy niemożliwa jest dla nich poprawa.
Zapewniam was, moi drodzy chłopcy, że gorzko zapłakałem na ten widok.
Chciałem biec, uwolnić tych nieszczęśliwych, lecz gdy odwracałem głowę od aparatu, znikali sprzed moich oczu. Zwróciłem się przeto ze łzami w oczach do mego towarzystwa i zawołałem:
– Jak to? W takim stanie są ci biedni chłopcy, dla których nie szczędziłem
słów ani żadnych starań przy spowiedziach i poza spowiedzią? Cóż oni mają uczynić, aby zrzucić z siebie te wstrętne potwory?
W odpowiedzi Nieznajomy począł szybko i niewyraźnie powtarzać: LABOR, SUDOR, FERVOR.
– Nie rozumiem. Mów wyraźniej.
Znów powtórzył niewyraźnie:
– LABOR, SUDOR, FERVOR.
– To daremne, jeżeli tak będziesz mruczał, to ja nic z tego nie rozumiem.
– A cóż ty sobie chcesz drwić ze mnie?
– Jak uważasz, ale powtarzam, że nic nie rozumiem.
– Ach prawda, wszak ty jesteś przyzwyczajony go gramatyki i do interpunkcji.
A zatem uważaj: LABOR, SUDOR, FERVOR … zrozumiałeś?
– Materialnie słowa zrozumiałe, ale potrzeba jeszcze, byś mi je wytłumaczył.
LABOR in assiduis operibus (ciągła praca); SUDOR in peenitentiis contyinuis (stała pokuta); FERVOR in orationibus ferventibus et perseverantibus (modlitwa żarliwa i wytrwała). Ale co do tych, których widziałeś, to szkoda zabiegów, bo im miłe jest jarzmo szatana, którego są niewolnikami.
Patrzyłem i gryzłem się sam w sobie swymi myślami:
– Ale jak to być może? Czyż oni wszyscy mieliby pójść na zgubę wieczną i to zaraz po rekolekcjach. Oni, dla których tyle się napracowało, po tylu kazaniach, po tylu radach, jakich im udzieliłem, po tylu obietnicach, jakie mi czynili. Tyle przecież razy ich przestrzegałem, nigdy nie byłbym myślał, że spotka mnie tak gorzki zawód.
I nie mogłem się uspokoić.
Wtedy mój Przewodnik zaczął mnie strofować:
– O patrzcie, jaki pyszny, jaki pewny siebie. A któż ty jesteś, byś miał przypuszczać, że każdy, dla kogo ty pracujesz, musi się nawrócić? Dlatego że kochasz twoich chłopców, to już myślisz, że może ty więcej od naszego Boskiego Zbawiciela kochasz te dusze, więcej pracujesz i cierpisz dla nich. Sądzisz, że twe słowa mają większy wywierać skutek od słów samego Jezusa Chrystusa? Jesteś może lepszym kaznodzieją od Niego? Wszak Apostołowie byli z nim nieustannie, obsypywani byli przez niego wszelkimi dobrodziejstwami, słuchali jego upomnień dniem i nocą, widzieli uczynki Jego i przykłady, które miały być dla nich bodźcem do uświęcenia. Nie szczędził też Boski Zbawiciel swych upomnień Judaszowi, a przecież Go zdradził i umarł w swej zatwardziałości. Czyś ty może większy od Apostołów? Ci wybrali siedmiu diakonów i to z jak największą starannością, a przecież jeden z wybranych się sprzeniewierzył. A ty wśród 500 chłopców dziwisz się, że kilku nie odpowiada twym staraniom. Dufasz sobie, iż doprowadzisz do tego, by żaden z nich nie był złym ani przewrotnym. Wielki z ciebie zarozumialec.
Zamilkłem na te słowa, ale bólu w sercu nie mogłem stłumić.
– Lecz pociesz się – ciągnął dalej widząc mnie strapionego – i obróć jeszcze raz kołem. Popatrz, jak hojny jest Bóg dla ciebie, patrz, ile dusz chce ci darować. Czy widzisz te tłumy chłopców?
Rzeczywiście ujrzałem w szkle gromadę młodzieży, jakiej nigdy w swoim życiu nie widziałem:
– O, tak – zawołałem – widzę, … ale ich nie znam.
– Otóż to ci, których Bóg ci przyśle w nagrodę za owych 14-tu, którzy nie odpowiadają twoim staraniom. Za każdego z tych ostatnich ześle ci Bóg stu innych.
– A co ja pocznę z nimi, kiedy już dom mam pełny? Gdzie ich tylu pomieszczę?
– Nie trap się. Na razie zmieszczą się jeszcze, ale później Ten, który ci prześle, znajdzie dla nich miejsce.
– Nie tyle chodzi mi o miejsce, jak raczej będzie kłopot z jadalnią.
– Pozostawmy żarty na boku, Pan Bóg o wszystkim myśli.

2. Zmowa
Nieznajomy stał przy kole aparatu, podczas gdy ja nie mogłem się nacieszyć myślą, że tylu chłopców przyjdzie do Oratorium. Wtem usłyszałem głos:
– Chcesz zobaczyć jeszcze ciekawe obrazy?
– Owszem, bardzo chętnie.
– Obróć kołem.
Obróciłem i spojrzałem przez soczewkę. Wśród szerokich pól ujrzałem chłopców podzielonych na dwie wielkie grupy. Długi głęboki rów stanowił jakby granicę pomiędzy nimi. Z jednej strony rowu ciągnęły się ogrody warzywne, pola i łąki, a gdzieś w dali widać było rzędy dzikich winnych latorośli. Tutaj właśnie pracowała jedna gromada, obrabiająca grządki i zagony łopatami, kopaczkami, motykami, grabkami wedle potrzeby. Podzieleni byli na grupki mniejsze, z których każda miała swego przewodnika. Główny kierownik wydawał pracownikom potrzebne narzędzia i czuwał, by wszystko odbywało się sprawnie. Ogół chłopców przykładał się z zapałem do pracy, ale nie brakło i opieszałych; jedni niby to uprawiali zagony, ale jakoś nierówno, pozostawiając pełno brył za sobą; innym żelazo ciągłe spadło ze styliska; inni znowu trzymali grabie na odwrót i stali bezmyślni.
Z drugiej strony rowu jak okiem sięgnąć złociły się łany dojrzewających zbóż. Gdzieniegdzie tylko można było zauważyć kępy drzew rozłożystych, wśród których były zastawione stoły z posiłkiem dla pracujących. Był też niedaleko piękny obszerny park, urozmaicony grządkami i klombami prześlicznego kwiecia. Na tych polach żniwa były w pełnym toku. Przy żniwach pracowała druga gromada chłopców.
Przypatrywałem się temu z prawdziwą przyjemnością. Kierownicy żniwa, których było sporo, rozdawali każdy swoim żniwiarzom, sierpy i co było potrzebne. Niektórych ze zgłaszających się odesłali do ogrodu zbierać kwiaty, słabszym zaś kazali pójść do stołów zastawionych wśród drzew, aby tam posilili się. Nad stołami czuwała przeznaczona do tego służba.
Warunki pracy żniwiarzy były różne; różne też były ich wysiłki: jedni mieli do zżęcia zagony szerokie, drudzy wąskie, tym pracy ubywało, tamci machali sierpem, ale jakoś nadaremnie; ci niedbający, że sierpy zepsute, mierzwili tylko słomą, a doszedłszy do końca łanu, odchodzili i więcej do pracy nie wracali; inni wiązali snopy zabierając przy tym rozsypane kłosy. Byli i tacy, co wyrywali kąkol z pszenicy i palili na między. Nie brakło młockarzy, którzy młócili zboże na klepiskach polowych, a snopy kładli na wóz ciągniętych przez woły. Narzędzia pracy zepsute, szły do naprawy. Czuwał nad tym osobny kierownik, który jedne sierpy dawał do poklepania, inne do wyostrzenia osełką, inne, których końce były złamane, odpowiednio naprawiono. Do naprawek szli osobni pracownicy, między innymi, jeden ślusarz.
Widziałem kogoś, co, mimo iż był dzień słoneczny, chodził z latarką. Paru przygrywało na cytrze, aby uprzyjemnić pracę żniwiarzom. Ale nie brakło i maruderów. Ci z rękami za pasem, przypatrywali się pracującym. Jeden nawet zamiast sierpa trzymał w ręce pistolet, widocznie lubił wojaczkę. Kilku stało niezdecydowanych, jakiej się pracy imać, jeden chciał niby żąć sierpem, cóż, kiedy nie wiedział, jak się go trzyma. Niemało przy tym było takich, co rozchodzili się po krzakach zbierać jagody. Zauważyłem też niektórych, co od łopaty przechodzili do żniwiarzy i na odwrót. Z tych zainteresował mnie zwłaszcza jeden, który od łopaty przybiegł do żniwiarza, ażeby kosić, a zapomniał wziąć ze sobą sierp. Zawstydzony swoją bezmyślnością pobiegł do tego, co sierpy rozdawał, i począł się z nim kłócić. Ten jednakże nie chciał mu dać sierpa mówiąc:
– Jeszcze nie nadszedł czas dla ciebie.
– Właśnie, że nadszedł, ja chcę mieć sierp.
– Nie dostaniesz, idź najpierw do ogrodu i uzbieraj dwa bukiety kwiatów.
– Uff, zawołał mały zarozumialec. Mogę uzbierać kwiatów, ile zechcesz.
– Nie trzeba dużo, wystarczy dwa bukieciki.
Pobiegł, ale stanąwszy przed grządkami nie wiedział, o jakie kwiaty chodzi. Musiał, więc biec z powrotem zapytać. Odpowiedziano mu, że ma przynieść kwiaty miłości i pokory.
– Te to już mam.
– Możliwe, ale tylko w swej zarozumiałej fantazji, bo w rzeczywistości, to ci zupełnie ich brak.
Chłopak złościł się, kłócił, zaciskał pięści ze złości.
– Nie ma się, po co tak unosić – odpowiedział kierownik i kategorycznie sierpa odmówił. Zainteresowany nie mógł się uspokoić.
Nie rozumiejąc, co to wszystko znaczy, zwróciłem się do mojego przewodnika po wyjaśnienia:
– Co to za jedni ci, co pracują łopatami?
– Jak to, jeszcześ się nie domyślił? Łopatą i grabiami pracuje się tylko dla siebie, a więc są to ci, co nie są powołani do stanu duchownego, ale świeckiego.
W tej chwili dopiero zorientowałem się, że tam pracowało najwięcej tych ze szkoły zawodowej w Oratorium. Dla nich wystarczy, by troszczyli się o zbawienie własnej duszy i nie mają żadnego obowiązku starać się o innych.
– A ci, co pracują przy żniwie, kto oni są? Spytałem.
Równocześnie nasunęła mi się myśl, że to ci, co są powołani do stanu duchownego. I doprawdy pracowali tam prawie wszyscy sami księża i klerycy. Kilku tylko widziałem tam z tych, co obecnie są rzemieślnikami. W ten sposób dowiedziałem się, kto z was ma powołanie kapłańskie, a kto do innego zawodu. Tymczasem mój towarzysz wyjaśnił:
– Owe łany gotowe do żniw, wyobrażają Kościół święty. Plon zebrany, to owoc działalności Kościoła; sierp to symbol środków, jakimi Kościół posługuje się dla swoich celów, a zwłaszcza Słowo Boże; sierp przytępiony, to brak ducha pobożności; zaś sierp z ułamanym końcem, to brak pokory. Ci, którzy opuszczają pole żniwiarzy, to ci, co występują ze Zgromadzenia, czy stanu duchowego.

Ta część snu opowiedziana była 3 maja wieczorem. Nie od rzeczy będzie dodać zaraz, iż ks. Bosko zapytany, mówił tak swoim księżom jak chłopcom, co oni robili w czasie żniw. Oto kilka najważniejszych zajęć: sierpy rozdawał, ks. Provera, co by miało oznaczać, iż zostanie wychowawcą kleryków. Nad stołami miał pieczę kleryk Durando, bo miał szerzyć nabożeństwo do Najświętszego Sakramentu i Matki Najświetszej. Między żeńcami był ks. Francesia i inni, co by oznaczało ich zadanie głoszenia Słowa Bożego. Szeroki zagon ostry sierp, ale ze złamaną rękojeścią, miał Ruffino co by oznaczało jego zdolności, ale przy tym brak pokory. Klepaniem i ostrzeniem sierpów zajmował się Franciszek Cerruti, co wyrażało, iż miał szczepić w młode serca wiedzę i pobożność. Ślusarzem był Constanzo. Snopy wiązali: Fusero, Turchi i Ghivarello, co oznacza, iż mieli regulować sumienia w spowiedziach, zwłaszcza u kandydatów do kapłaństwa. Wóz ze snopami prowadził ksiądz Rua, z latarką chodził i grał na cytrze mały Albera; zbieraniem kwiatów, najwięcej był zajęty ksiądz Cagliero, który potem zabrał się do młócenia, co symbolizowało nauczenie prostaczków. Układali zboże w mendle – ks. Alassenatti i inni, co oznaczało umożliwienie drugim pracy nad duszami przez zbieranie pieniędzy i wyuczenie modlitw i pieśni pobożnych. Między tymi, co wybierali kąkol, a więc przeszkadzali gorszycielom byli: Tamietti, Belmonte i inni. Stale ksiądz Boko widział w tym śnie wszystkich swoich współpracowników i chłopców przy różnych zajęciach, bardzo dokładnie symbolizujących ich stan duszy, jako też przyszłą ich działalność. Wiele szczegółów poszło w zapomnienie, wiele nie jest nam dość wyraźnych, gdyż nie znamy bezpośrednio okoliczności życia wszystkich zainteresowanych. Zresztą jest dla nas dzisiaj mniej ważne.

3. Oratorium po 50 i więcej latach.
Gdy już napatrzyłem się dowoli na ową scenę żniw tak urozmaiconą, mój uprzejmy Towarzysz rzekł:
– A teraz obróć dziesięć razy kołem, ale licz dobrze, następnie popatrz.
Począłem kręcić kołem po 10-ym obrocie popatrzyłem w soczewkę. I oto ujrzałem tych samych chłopców, w których znałem prawie od ich dzieciństwa, teraz już jako dojrzałych, o zmężniałym wyrazie twarzy, niektórych z długa brodą, innych już szpakowatych.
– Jakże to – zapytałem – wczoraj były to jeszcze dzieci, że wypadałoby ich prawie na rękach nosić, a tu naraz tak podrośli?
– To zupełnie naturalne – wyjaśnił mój towarzysz. Ile zrobiłeś obrotów kołem?
– Dziesięć.
– A zatem 61- szy rok plus 10, to razem 71. Wszyscy oni liczą już o 10 lat
więcej.
– Aaa. Zrozumiałem.
Patrząc ciągle w soczewkę spostrzegłem w dali nieznane mi krajobrazy, nawet zakłady należące do nas i wielu wychowanków pozostających pod opieką moich
obecnych ukochanych synów z Oratorium, którzy już jako księża, nauczyciele,
dyrektorzy tamtych nauczali i zabawiali. – A teraz obróć znowu dziesięć razy – upomniał mnie Nieznajomy, a znajdziemy się w 1881 roku.
Uchwyciłem za korbkę i obróciłem kołem 10 razy. Ujrzałem już tylko połowę z obecnych wychowanków Oratorium, wszystkich mocno szpakowatych, a niektórych już przygarbionych.
– A gdzież reszta? Spytałem.
– Już przenieśli się do wieczności – odpowiedziano mi.
Tak znaczny ubytek moich był mi nadzwyczaj przykry. Pokrzepił mnie jednakowóż przy tym widok coraz nowych miast, okolic nieznanych, coraz większych tłumów chłopców wychowywanych już przez nauczycieli pod kierownictwem moich dawnych wychowanków.
Znów obróciłem 10 razy kołem i już tylko część widziałem dawnych moich przyjaciół. Byli to już staruszkowie z siwiutkimi włosami.
– A gdzie reszta? Spytałem.
– Już przenieśli się do wieczności. Jesteśmy w roku 1891.
I oto przesuwa się
przed moimi oczyma nowa wzruszająca scena. Moi księża, wycieńczeni trudami, stali w otoczeniu chłopców, których nigdy nie widziałem, a niektórzy byli zupełnie innego koloru skóry niż nasza.
Obróciłem znowu 10 razy kołem i pozostała już tylko trzecia część
poprzedniej garstki zgrzybiałych i zmizerowanych. Przypominam sobie, że między nimi widziałem jeszcze księdza Rua, tak postarzałego i wychudłego, że był prawie nie do poznania.
– A wszyscy inni gdzie? Zapytałem smutno.
– Już przenieśli się do wieczności. Jesteśmy w roku 1901.
W wielu zakładach nie poznałem już żadnego z dawnych znajomych. Za to na widnokręgu pojawiły się coraz to nowe zakłady, coraz liczniejszy personel salezjański. Widziałem salezjańskich dyrektorów i nauczycieli całkiem mi nieznanych i coraz liczniejsze rzesze młodzieży.
– A teraz – rzecze mój uprzejmy towarzysz – gdy obrócisz się jeszcze 10 razy, zobaczysz coś takiego, co cię pocieszy, ale i zasmuci.
Zakręciłem znowu 10 razy.
– Oto 1911 rok – zawołał mój Nieznajomy.
O moi najdrożsi synowie. Ileż tam domów nowych widziałem, ilu dyrektorów, nauczycieli, wychowanków, ileż młodzieży mi nieznanej, i to nie tylko z Europy, ale byli tam w ubraniach całkiem odmiennych niż nasze i z różnymi od nas obyczajami. Szukałem pilnie wśród nich mych wychowanków obecnych i spostrzegłem tylko jednego z was, siwiuteńkiego jak gołąbek, pochylonego wiekiem. Otoczony liczną gromadą chłopców gawędził z nimi o początkach Oratorium, o księdzu Bosko, którego portret wiszący na ścianie im pokazywał, wpajał w ich serca to, co wam dziś ksiądz Bosko wpaja. Mówił o dawnych wychowankach, przełożonych, o dawnych, dawnych czasach.

Chłopcy słuchali go z zapartym oddechem.

Znowu na dany znak chwyciłem za korbę i zakręciłem dużo razy. I nie ujrzałem już nic więcej, tylko jakąś obszerną pustynię bez żywej duszy.
– Och, nikogo już nie widzę – zawołałem zdziwiony.
A gdzież ci moi chłopcy tak weseli, zdrowi i rozbawieni, których obecnie mam w Oratorium?
– Już przenieśli się do wieczności. Wiedz, że co dziesiąty twój obrót, dziesięć lat upłynęło.
I obliczyłem, że od dzisiaj upłynęło lat pięćdziesiąt. Tak, że po 1911 roku wszyscy obecni wychowankowie Oratorium już będą na drugim, świecie.
– A może jeszcze chcesz zobaczyć coś interesującego? Zapytał mój życzliwy Przewodnik.
– Owszem – odpowiedział.
– Uważaj, zatem. Jeśli chcesz jeszcze coś zobaczyć, to obróć teraz kołem w przeciwną stronę, a to tyle razy, co przedtem.
Usłuchałem.
– A teraz patrz – zawołał Nieznajomy.
Widziałem przed sobą niezliczoną ilość chłopców nowych dla mnie i nieznanych, o przeróżnych obyczajach, językach i ubiorach. Mimo mojej najlepszej woli, mogłem ich tylko część dojrzeć, bo za nimi były ogromne rzesze wraz ze swoimi przełożonymi nauczycielami i asystentami. Nikogo nie mogę poznać. Rzekłem do Przewodnika.
– A jednak oni cię poznają. To wszyscy twoi synowie i synowie twych synów. Posłuchaj: mówią o tobie, o twoich pierwszych synach, o pierwszych przełożonych, którzy już nie żyją. Przypominają sobie twoje nauki i cieszą się duchem, jaki im pozostawiłeś.
Przypatrywałem się wszystkiemu uważnie, ale gdy na chwilkę odwróciłem się od soczewki, koło poczęło się gwałtownie obracać, i to z takim szumem, że przebudziłem się w łóżku zmęczony.

Komentarz ks. Bosko.
A teraz drodzy chłopcy – kończył ks. Bosko – gdy wam powiedziałem wszystkie te rzeczy, może sobie pomyślicie: Kto wie, ksiądz Bosko to chyba człowiek nadzwyczajny, to z pewnością wielki święty. Moi drodzy, by uprzedzić te wasze sądy o mnie, pozostawiam wam do woli, byście wierzyli lub nie, w rzeczy, jakie wam opowiedziałem. Polecam wam tylko nie ośmieszać ich, ani w domu, ani poza domem. Uważam jednak za wskazane dodać, że Pan Bóg w różny sposób objawia ludziom swą wolę. Posługuje się do tego nieraz narzędziami najmniej odpowiednimi i niezgodnymi, jak posłużył się oślicą Balaama, która przemówiła, i samym Balaamem, który był fałszywym prorokiem, a jednak przepowiedział wiele rzeczy odnoszących się do przyszłego Mesjasza. Tak samo może być i ze mną.
Polecam wam, zatem, abyście nie tyle patrzyli na moje uczynki, by z nich brać sobie przykład, ale tylko bierzcie sobie do serca to, co wam zalecam, gdyż mam nadzieję, że zawsze będzie to zgodne z wolą bożą i przyniesie pożytek duszom waszym. Nie mówcie sobie nigdy: to uczynił ksiądz bosko, więc to jest na pewno dobre. Nie. Rozważcie moje uczynki. Jeśli widzicie, że są dobre, to je naśladujcie. Gdybyście przypadkiem odkryli coś niewłaściwego, albo nawet złego, strzeżcie się, by tego nie naśladować.

Sen powyższy zestawił ks. Lemoyne na podstawie kronik księży: Ruffino i Bonettiego oraz zapisków księdza Cagliero i innych naocznych świadków. Sen miał ks. Bosko z 1 na 2 maja 1861 roku. Trwał około 6 godzin.

Z nastaniem dnia, ksiądz Bosko wstawszy z łóżka, zapisał sobie ważniejsze jego
punkty i nazwiska osób we śnie oglądanych. Opowiedzenie go zajęło trzy wieczory na słówkach.
Sen dzieli się wyraźnie na cztery części, z których każda mogłaby stanowić dla siebie oddzieloną całość. Najmniej dla nas zrozumiała jest symbolika pierwszej części, czyli wstępu, w której ks. Bosko spotyka się z Nieznajomym i ze swoim bratem, a przy tym ogląda sad figowy i winnice, z których jednak owoców nie chce jeść.
Zapytany, co by oznaczała owa „noc”, w której nikt nie będzie mógł pracować, a przez którą w ciągu snu ksiądz Bosko sam domyślał się, że Nieznajomy chce mu wyrazić jego bliską śmierć – i sam oświadczył, że zbliża się śmierć według powyższych snów Zbawiciela: „Nadejdzie noc, kiedy nikt nie będzie mógł pracować”. I tutaj chwilkę zamilkł, tak, że to na wszystkich zrobiło wrażenie. Po czym zapytano go, jakby mu można przedłużyć wieczór jego życia. Dosyć interesująca była odpowiedź:
– Dwa byłyby środki to tego:
– pierwszy, ażeby nie miał więcej podobnych snów, które nadzwyczaj
rujnują mu zdrowie;
– drugi, ażeby ci zatwardzali w złym nie zmuszali Pana Boga, by karał
ich grzechy”.

Tyle na temat zbliżającej się „nocy” wyjaśniło się w czasie słówka księdza Bosko. Nasuwa się, więc wątpliwość, czy przepowiednie zgodne były z rzeczywistością, skoro od tego snu ksiądz Bosko żył jeszcze 27 lat. Otóż kilka razy ksiądz Bosko oświadczył wyraźnie, że od Boga miał wyznaczone 50 lat życia. /Rzeczywiście po 50-ym roku ciężko chorował/, a resztę życia wymodlili jego chłopcy i przyjaciele.

Co oznaczają figi i winogrona?.
Ksiądz Bosko tak to wyjaśnił: Figi i winogrona częściowo dojrzałe, częściowo nie, oznaczają zdarzenia poprzedzające ów wieczór, a inne, które dopiero nastąpią w Oratorium. Figi zwłaszcza ważniejsze wypadki. Zresztą – mówił dalej ksiądz Bosko – w tym względzie miałbym wam dużo do powiedzenia, ale nie wypada, ażebym wam to teraz mówił, może to poruszę przy innej okazji. Dodam też, iż figi mogły, by być symbolem chłopców już dojrzałych, by ofiarowali się Bogu w służbie ołtarza, albo też tych, co mają przenieść się do wieczności. Nie jest wyraźną rzeczą, dlaczego ksiądz Bosko nie chciał ich jeść. Ksiądz Lemoyne tłumaczy to tym, że mogły one być gorzkie, czyli wyrażać różne nieprzyjemności, jakie miały księdza Bosko spotkać. Owo pole, gdzie ks. Bosko za młodu pracował, to symbol Oratorium, miejsce dalszej pracy księdza Bosko i jego następców.

(MB IT VI, 898-916, MB PL VI, 330-346)




Chusteczka czystości (1861)

            16 czerwca, ksiądz Bosko jako wiązankę na słówku dał chłopcom polecenie specjalnej modlitwy, o łaskę przejrzenia dla tych z małpą, których liczba jest dość znaczna.
Wieczorem, 18 czerwca, opowiedział następującą historyjkę, czy rodzaj snu, 371 jak to nazwał, kiedy indziej.
Przytaczamy go za księdzem Ruffino:
„Zaledwie zasnąłem, poczułem silne uderzenie o łóżko. Obudzony tym usiadłem rozglądając się niespokojnie po pokoju, ale nic nie zauważyłem. Może piorun, pomyślałem sobie i chcę dalej spać, ale ledwie zacząłem usypiać, ponowił się ten sam wstrząs. Wyskoczyłem z pościeli, szukam pod łóżkiem, pod stołem, przeglądam wszystkie kąty, a nic nie zauważywszy podejrzanego poleciłem się Boskiej Opatrzności i przeżegnawszy się wodą święconą, ułożyłem się do spoczynku. Teraz fantazja moja zaczęła pracować i ujrzałem rzeczy, które właśnie opowiem.
Zdawało mi się, że jestem na ambonie i mam zaczynać kazanie w naszym kościele. Chłopcy siedzieli jak zwykle na swoich miejscach i czekali w milczeniu z oczyma utkwionymi we mnie. Ja jednak czułem się dziwnie zakłopotany, co mi się jeszcze nigdy nie przydarzyło. Wprost nie wiedziałem, od czego zacząć, taką czułem pustkę myślową w głowie. Oto naraz znika sprzed moich oczu i kościół i chłopcy, a ja widzę, że jestem na jakimś polu.
– Cóż to ma znaczyć? Pytam sam siebie: kościół, chłopcy, kazanie, a teraz pole?
Zacząłem, więc szukać kogoś, kto mógłby mi to wytłumaczyć.
Naraz spostrzegam w pięknym parku opodal, wspaniały pałac z wielkimi balkonami i werandami. Przed nim był obszerny plac, na którym z prawej strony tłoczyła się wielka rzesza chłopców, koło jakiejś Pani. Zbliżywszy się zobaczyłem, że rozdaje pomiędzy tych malców chusteczki, zalecając każdemu z osobna, by nigdy jej nie rozwijał, gdy wieje wiatr.
– A gdyby się zdarzyło, że zaskoczyłby cię wicher przestrzegała, a miałbyś chusteczkę rozwiniętą, to, czym prędzej obróć się na prawo, a przenigdy na lewo.
Chłopcy otrzymawszy chusteczki, wychodzili na taras przed pałacem i ustawiali się w milczeniu długim rzędem. Tu powoli, jeden po drugim, zaczęli rozwijać otrzymane chusteczki i z przyjemnością je oglądali.
Były one dosyć wielkie, z materii bardziej delikatnej, haftowane złotem z napisem także złotym: „REGINA VIRTUTUM – Królowa cnót”.
Tymczasem od północy zaczął powiewać lekki wietrzyk, który szybko się wzmagał i naraz zerwała się gwałtowna burza z gradem, deszczem, a na końcu ze śniegiem. Oczywiście chłopcy, pomimo przestrogi, owej pani jedni zdążyli zwinąć chusteczki, inni odwrócili się na prawo i tych chusteczki ocalały. Ale u tych, co chusteczki nie starali się ochronić, trzymając je wystawione na burze, nie tylko grad je dziurawił, ale nawet deszcze i śnieg przebijały i niszczyły.
Po niedługiej chwili piękne te serwety zamienione zostały w strzępy zmięte i ochlapane. Niemile tym zaskoczony, podszedłem przypatrzeć się chłopcom z bliska i ku mojemu wielkiemu zmartwieniu, poznałem swoich chłopców z Oratorium i to każdego z osobna wyraźnie. Zbliżyłem się, zatem do owej Pani, co rozdawała te chusteczki, by ją zapytać, co to wszystko ma znaczyć? Pani ta, którą w tej chwili otaczało kilku mężczyzn, zwróciwszy się do mnie zapytała:
– Czy widziałeś napis na tych chusteczkach?
– Widziałem, było: REGINA VIRTUTUM
– I nie wiesz, co to znaczy?
– Owszem, to wiem.
– Stąd łatwo wywnioskujesz, że ci chłopcy narazili cnotę czystości na pokusę. Ale jedni, skoro się spostrzegli o niebezpieczeństwie, zaraz od niego uciekli, to ci, co chusteczki zwinęli na czas. Drudzy zaskoczeni nagabywaniem zła, a nie mogąc uniknąć zaraz niebezpieczeństwa, odwrócili się na prawo, czyli zwrócili się z modlitwą o pomoc do Boga i tak pokazali plecy nieprzyjacielowi. Ale ci ostatni, z chusteczkami wystawionymi na burzę i grad pokus, ulegli grzechowi.
Rozpacz opanowała mnie na widok, jak mało było tych, co umieli się zachować nietkniętą cnotę czystości. Rozpłakałem się tak serdecznie i dopiero po dłuższym czasie, gdym się trochę uspokoił, zapytałem:
– Ale jak to jest, że nie tylko wichura i grad targał te chusteczki, ale nawet kropelki deszczu i lekkie płatki śniegu były w stanie je dziurawić? Czy te krople, względnie płatki, oznaczają może grzechy powszechnie?
–  A czy nie wiesz, że w tym względzie non datur parvitas materiae? Nie ma wykroczeń drobnych. Ale nie martw się: chodź i zobacz.
Jeden człowiek z orszaku owej pani skinął na chłopców i zawołał:
– Wszyscy na prawo!
I prawie wszyscy obrócili się na prawo a u tych, co tego nie uczynili, chusteczki zupełnie się rozlazły.
U tych zaś, co usłuchali, zostały naprawione, tak, że nie było znaku dziury, ale już były o wiele mniejsze, u jednych krótsze, u drugich dłuższe, a przy tym ich wygląd w porównaniu z poprzednim robił przykre wrażenie.
Pani ta zauważyła jeszcze:
– Oto ci. Co spowiedzią naprawili szkody wyrządzone ich duszy przez grzech. Zaś ci, co polecenia nie usłuchali, to dalej grzęzną w grzechu i niewykluczone jest ich wieczne potępienie.
W końcu dodała:
– Nemini di cito, sed tantum admone – nie mów nikomu, w jakim stanie go widziałeś, lecz tylko upominaj”.

(MB IT VI, 972-975, MB PL VI, 370-373)




Spacer chłopców do raju (1861)

Obecnie przytoczymy ciekawy sen księdza Bosko w kolejnych nocach 3.4.5. kwietnia 1861. Wiele znamiennych szczegółów pozwala czytelnikowi uznać wpływ boży na wiernego sługę. Przytoczymy go zgodnie z relacją księdza Bonettiego i ks. Ruffino.

            Ks. Bosko wieczorem, 7 kwietnia, ustąpiwszy na podium tak przemówił
– Chcę wam opowiedzieć ciekawy sen, jak każdy sen nie jest to rzeczywistość. Dlatego nie będziemy przykładać doń większej wiary niż na to zasługuje. Pierwej jednak muszę zrobić pewne zastrzeżenie. Mówię do was szczerze, podobnie jak pragnę, byście się wy do mnie wzajemnie odnosili. Nie mam do was sekretu. To jednak, co wam powiem, pragnę, by pozostało między wami. Nie popełni grzechu, kto by opowiadał to osobom spoza zakładu; lepiej jednak, by to nie wyszło poza próg naszego domu.
Natomiast możecie rozmawiać na ten temat między sobą, śmiać się, żartować, jak wam żywnie się podoba. Z osobami obcymi tylko takimi, którzy z tego mogą odnieść jakąś korzyść wedle waszego uznania. Sen dzieli się na trzy części, gdyż śniłem go w trzech kolejnych nocach.
Dziś opowiem pierwszą część, drugą i trzecią w następnych słówkach. Zastanawiające było dla mnie, że za każdym razem sen nawiązywał do punktu z poprzedniej nocy, kiedy się budziłem.

CZĘŚĆ PIERWSZA

            Zdawało mi się, że wraz z moimi chłopcami jestem na jakiejś równinie, na krańcach, której wznosiło się wysokie wzgórze. Gdy tak wszyscy staliśmy bez ruchu, niespodzianie zwróciłem się do chłopców z propozycją:

– Czy nie moglibyśmy sobie urządzić przyjemnej wycieczki?
– Doskonale.
– Lecz dokąd?
Spojrzeliśmy po sobie porozumiewawczo, gdy wtem jeden, nie wiadomo, z jakiej przyczyny wyrwał się ze słowami:
– Może byśmy się tak wybrali do nieba?
– Tak. Tak. Chodźmy do nieba – krzyknęli inni.
– Wyśmienicie, wspaniale, idziemy do nieba – odkrzyknęli drudzy.
– Doskonale. Hurra. Idziemy – wołali wszyscy zgodnym chórem.

Puściliśmy się w drogę po równinie i po jakimś czasie stanęliśmy u stóp wzgórza. Rozpoczęła się wspinaczka. Przed sobą mieliśmy cudowny wieczór. Jak okiem sięgnąć, całe zbocze było pokryte wszelkiego gatunku roślinami niskimi i delikatnymi, wysokimi i silnymi. Grubość tych ostatnich nie przekraczała jednak grubości ręki. Były tam: grusze, jabłonie, czereśnie, śliwy, winorośle itp. Najdziwniejsze, że na jednym i tym samym drzewie widać było pączki, kwiaty w pełnym rozwoju i cudownych kolorów: małe zieleniejące owoce, oraz owoce duże dojrzałe; każda roślina skupiła w sobie piękność wiosny, lata i jesieni. Owoców było tyle, że drzewa nie mogły ich udźwignąć.

Chłopcy przychodzili do mnie i pytali ciekawi o wyjaśnienie tego dziwnego zjawiska, którego nie umieli sobie wytłumaczyć. Pamiętam, iż dla zaspokojenia ich ciekawości, dałem następujące wyjaśnienia:

– Otóż w niebie nie jest tak, jak na naszej ziemi, gdzie zmieniają się temperatury i pory roku. Tam nie ma zmian; temperatura jest zawsze jednostajna, łagodna, stosowana do rozwoju każdej rośliny. Stąd skupia w sobie jednocześnie piękno wszystkich pór roku.

Z zachwytem syciliśmy oczy tym widokiem. Miły, słodki zapach rozchodził się dokoła. Aura była spokojna, łagodna przesycona słodyczą zapachów, które przenikały nas wszystkich i wymowie świadczyły o wyborowych gatunkach owoców. To też wszyscy raczyli się jabłkami, gruszkami, czereśniami, winogronami, każdy do swego gustu. I tak z wolna wstępowaliśmy na wzgórek. Po dojściu do jego wierzchołka myśleliśmy, że jesteśmy już w niebie, tymczasem byliśmy od niego jeszcze bardzo daleko. Po przeciwległej stronie wielkiej równiny, pośrodku szerokiego płaskowzgórza widniała bardzo wysoka góra, sięgająca aż po chmury. Pod górę, wspinając się z wielkim wysiłkiem, lecz jednocześnie z wielką wesołością, wstępowało mnóstwo ludzi. Na szczycie stała Osobistość zachęcająca wstępujących i dodająca im odwagi.

Widzieliśmy również innych, którzy zstępowali ze szczytu na dół i pomagali bardziej zmęczonym przy wspinaniu się po zbyt stromej pochyłości.

Tych, którzy docierali do celu, przyjmowano z wielką uroczystością i radością. Domyśliliśmy się od razu, że tam było niebo. Skierowaliśmy, więc swe kroki w stronę płaszczyzny ku podróżnikom góry, aby ją zdobyć. Wielu chłopców chcąc szybciej cel osiągnąć puściło się pędem naprzód i mocno wyprzedzili resztę towarzystwa.

Lecz co się stało?. Na wyżynie, dostępu do góry broniło duże jezioro pełne krwi. Na jego brzegach leżało dużo poobcinanych rąk, stóp, ramion, nóg, rozpłatanych głów, poćwiartowanych ciał. Wyglądało, jakby w tym miejscu stoczono krwawą bitwę. Straszny to był widok.
Biegnący naprzód chłopcy zatrzymywali się pełni grozy. Byłem jeszcze daleko i niczego się nie domyślałem. Widząc jednak, że dawali znak przerażenia i nie posuwali się naprzód, zawołałem:

– Co ma znaczyć ten wasz przestrach?. Co się stało. Idźcie dalej!.
– Tak? … Idźcie. Niech ksiądz przyjdzie zobaczyć – odpowiadali.

Przyśpieszyłem kroku i zobaczyłem. Wszyscy idący ze mną chłopcy przed chwilą tak weseli, zamilkli struchlali. Jezioro było nie do przebycia. Na przeciwległym brzegu widniał wielkimi literami napis:
PER SANGUINEM – przez krew”

– Co to jest? Co ma znaczyć to widowisko?

Pytali się chłopcy wzajemnie. Zwróciłem się z pytaniem do jakiegoś Nieznajomego – nie pamiętam już, kto to był – a ten mi odpowiedział:
Oto tutaj krew przelana przez tych, a jest ich bardzo wielu, co dotarli już do szczytu i weszli do nieba.

– Jest to krew Męczenników. Jest tu również Krew Jezusa Chrystusa, którą zostały obmyte ciała zabitych na świadectwo wiary. Nikt nie może wejść do nieba, zanim wpierw nie przejdzie przez tę krew i nie zostanie nią zroszony. Ta krew broni Świętej Góry będącej obrazem Kościoła katolickiego. Ktokolwiek chciałby zaatakować tę Górę, zginie w straszliwy sposób. Właśnie owe ręce i nogi odcięte, owe rozpłatane czaszki, członki pokrajane i rozrzucone po brzegach – to nieszczęsne szczątki nieprzyjaciół, którzy chcieli obalić Kościół. Wszyscy zostali roztrzaskani na kawałki i wszyscy zginęli w tym jeziorze.

Nieznajomy przemawiając do mnie wymienił wielu Męczenników, między nimi również żołnierzy poległych na placu boju w obronie doczesnej władzy Papieża. Wskazując na prawo, w głębi, na wschodzie, niezmierzoną dolinę, co najmniej cztery lub pięć razy większą od jeziora dodał:

– Widzicie tę dolinę? Tam zostanie zebrana krew tych, którzy tędy będą musieli wstępować pod górę: krew sprawiedliwych, co umrą za wiarę w przyszłości.

Dodawałem odwagi przerażonym chłopcom mówiąc, że jeśli umrzemy jako męczennicy, krew nasza będzie złożona w owej dolinie, ale za to nasze członki nie zostaną porozrzucane razem z tymi, co tu oglądamy.

Ruszyliśmy pośpiesznie w dalszą podróż posuwając się wzdłuż brzegu, mając po lewej stronie wzgórze, od którego przybyliśmy, po prawej zaś jezioro i górę. Na końcu jeziora rozciągał się teren porośnięty różnymi drzewami. Zapuściliśmy się między nie, by zobaczyć, czy od tej strony nie będzie można przybliżyć się do stóp góry. Lecz wnet ukazała się druga przeszkoda, drugie wielkie jezioro pełne wody, a w niej także pływające obcięte i pokrajane członki. Na brzegu widniał ogromnymi literami napis: „PER AQUAM – przez wodę”.

Zaczęliśmy ponownie pytać: Co to jest? Kto nam wyjaśni to nowe tajemnicze zjawisko?

– W tym jeziorze. Odrzekł nieznajomy – znajduje się woda z boku Jezusa Chrystusa, która jakkolwiek wypłynęła w małej ilości, wzrosła do tych rozmiarów, wzrasta i będzie ustawicznie wzrastać coraz więcej. Jest to woda Chrztu świętego, w której obmyli się i oczyścili ci, co już dotarli do szczytu, i w której muszą być obmyci, co w przyszłości mają wstępować na górę. Do nieba idzie się albo drogą niewinności, albo drogą pokuty. Nikt nie może być zbawiony, nie wykąpawszy się pierwej w tej wodzie. Następnie nawiązując do rzezi nad jeziorem ciągnął:

– Te martwe członki należą do obecnych prześladowców Kościoła.

Równocześnie ujrzeliśmy tłum ludzi, między nimi niektórych naszych chłopców, którzy kroczyli po wodzie z niezwykłą szybkością i tak lekko, że ledwie końcami stóp dotykali jej powierzchni i suchą nogą przeprawiali się na drugi brzeg.

Na ten dziw zdumieliśmy się, lecz wnet dano nam wyjaśnienie:
– Są to sprawiedliwi. Ponieważ dusze Świętych, zaledwie się wyzwoli z więzienia ciała, jak również samo ciało uwielbione, nie tylko lekko i żwawo stąpa po wodzie, ale wprost unosi się w przestworzach.

Wszyscy chłopcy mieli wielką ochotę biec po tafli jeziora za przykładem tych, którzy po nim chodzili. Rzucali, więc na mnie pytające spojrzenia, lecz nikt nie ośmielił się pójść pierwszy. Ja zaś odrzekłem:

– Co do mnie, nie mam odwagi. Byłoby zarozumiałością uważać się za tak sprawiedliwego, by móc bez zatonięcia przejść po powierzchni tych wód.

Wówczas wszyscy krzyknęli:, Jeżeli ksiądz nie ma odwagi, to tym mniej my!

Ruszyliśmy, więc naprzód brzegiem, stale okrążając górę i dotarliśmy do trzeciego jeziora, rozległego jak pierwsze, pełnego ognia. Wewnątrz zaś również leżały roztrzaskane i pocięte członki ludzkie.

Na przeciwnym brzegu widać było wypisane słowa: „PER IGNEM – przez ogień”.

Gdy tak staliśmy przypatrując się płomienistej powierzchni, nasz Nieznajomy objaśnił:
– Jest to ogień miłości bożej i świętych. Przez płomienie miłości i pragnienie muszą przejść ci, co nie przeszli przez krew i wodę. Jest to również ogień, którym prześladowcy męczyli i strawili tylu męczenników. Wielu musiało przejść przez tę drogę, by dostać się na górę. Płomienie te posłużą do strawienia ich nieprzyjaciół. Po raz trzeci widzieliśmy nieprzyjaciół Boga, startych na placu własnej klęski.

Ruszyliśmy bezpiecznie naprzód. Po trzecim jeziorze spotkaliśmy czwarte, podobne do olbrzymiego amfiteatru, przedstawiające jeszcze straszliwszy widok. Było tam pełno dzikich zwierząt, wilków, niedźwiedzi, tygrysów, lwów, panter, węży, psów, kotów i wielu innych potworów z rozwartymi paszczami i gotowych pożreć każdego, kto by się przybliżył. Widzieliśmy ludzi stąpających po ich łbach. Pewna część chłopców poszła za ich przykładem i bez obawy kroczyła po strasznych potworach, nie doznając najmniejszego uszczerbku.

Chciałem ich przywołać krzycząc z całej siły:
– Na miłość boską. Wstrzymajcie się. Nie idźcie dalej. Nie widzicie, że zwierzęta czyhają tylko, by was rozszarpać i pożreć?

Nie słyszeli jednak mojego głosu i nadal przechadzali się po łbach i kłach tych zwierząt, jakby po najbezpieczniejszym podłożu.

Wówczas nasz Nieznajomy począł objaśniać: – Zwierzęta to są szatani, niebezpieczeństwa i zasadzki świata; co chodzą po nich bezkarnie, to dusze sprawiedliwe, niewinne.
– Czy nie wiesz, co napisano?: „Super espidem et basiliscum ambilabunt et conculcabunt leonem et draconem – po wężu i bazyliszku stąpać będą i podepcą lwa i smoka”. Ich to miał na myśli prorok Dawid. W Ewangelii zaś czytamy: Oto dałem wam władzę deptania po wężach i niedźwiedziach i po wszelkiej mocy nieprzyjacielskiej, i nic wam szkodzić nie będzie”.

Zapytaliśmy, więc, jakim sposobem przedostaniemy się na drugą stronę, i czy musimy przejść po tych łbach straszliwych?
– Tak. Tak- odpowiedział ktoś. Niech ksiądz idzie. Chodźmy.
– O, ja nie mam ochoty – odrzekłem. Zuchwalstwem byłoby uważać się za tak sprawiedliwego, by móc stąpać po łbach dzikich potworów. Idźcie, jeśli chcecie. Ja nie mam chęci.
Na to chłopcy: Jeszcze, co? Jeżeli ksiądz się nie czuje, to cóż dopiero my? Oddaliwszy się od jeziora dzikich zwierząt, zobaczyliśmy rozległą przestrzeń zapełnioną mnóstwem ludzi. Wszyscy oni byli, czy wydawali się być: bez nosa, bez uszu, to z odciętą głową; temu brakowało ramienia, tamtemu nogi, ten był bez rąk, ów bez stóp; jednemu brakowało języka, innemu oczu.

Chłopcy ze zdziwieniem przypatrywali się temu tłumowi kalek. Nieznajomy zaś objaśniał:
– Są to przyjaciele boży, którzy dla zbawienia swego umartwiali zmysły: oczy, uszy, język, pełniąc wiele dobrych uczynków. Utracili swe członki wskutek ostrych pokut lub pracy dla miłości Boga i bliźniego. Ci, co mają głowę odciętą, poświęcili się w sposób szczególniejszy Panu Bogu.

Gdy tak staliśmy podziwiając owo widowisko, zobaczyliśmy ludzi, z których znaczna część przebywszy jezioro, już wspinała się do góry. Na szczycie pojawili się inni, którzy podawali ręce wstępującym, dodając odwagi, potem zaś klaskali w dłonie i wykrzykiwali: Świetnie. Doskonale! Pod wpływem oklasków i okrzyków, zbudziłem się i spostrzegłem, że jestem w łóżku. Oto pierwsza część snu, czyli noc pierwsza.

DRUGA CZĘŚĆ

Wieczorem 8 kwietnia, stanął ksiądz Bokso przed chłopcami, żądnymi dalszego opowiadania. Uśmiechnął się, rzucił wzrokiem dookoła i po krótkiej przerwie tak ciągnął:

– Zapamiętajcie sobie, że w głębi doliny, w pobliżu pierwszego jeziora znajdowało się inne jezioro, które należało jeszcze wypełnić krwią. Otóż po tych strasznych scenach poprzednio opisanych, po okrążeniu szerokiego płaskowyżu, znaleźliśmy wreszcie wolne przejście i skierowaliśmy się wzdłuż doliny, kończącej się rozległym placem. Był szeroki i przestronny u wejścia, lecz ścieśniał się w wąską ścieżkę między dwiema skałami, przez które zaledwie jeden człowiek mógł się przecisnąć. Plac był pełen ludzi zadowolonych i wesołych. Wszyscy zmierzali w stronę ciasnego przesmyku prowadzącego pod górę. Pytaliśmy się jeden drugiego: Czyżby tędy była droga do nieba? Równocześnie ci, co się znajdowali na tym polu, jeden po drugim wchodzili na ścieżkę, i by się posuwać naprzód, musieli dobrze upinać szaty i członki, kurczyć się, wyzbywać tobołków i wszelkich innych przedmiotów.

To wystarczyło, by mnie upewnić, że mamy przed sobą ścieżkę do nieba. Przyszło mi na myśl, że aby iść do nieba, należy się wyzbyć nie tylko grzechu, ale porzucić wszelką myśl, wszelkie przywiązanie światowe, według słów Apostoła: „Nic skażonego tam nie wnijdzie”. Staliśmy czas jakiś przypatrując się tym tłumom.

I tu popełniłem jeden wielki błąd. Zamiast próbować przejść przez przesmyk, zachciało mi się zawrócić, by zobaczyć, co się dzieje poza placem. Ujrzeliśmy mnóstwo ludzi, między nimi wielu naszych chłopców, zaprzątniętych do pary z różnego rodzaju zwierzętami. Jedni byli w uprzęży z wołami. Rozważałem:, co to ma znaczyć, i wówczas przyszło mi na myśli, że wół jest symbolem lenistwa i domyśliłem się, że byli to chłopcy leniwi. Znałem ich, widziałem ich zupełnie takimi, jakimi byli: ociężałych, niedbałych w wypełnianiu obowiązków, i powtarzałem sobie: tak, dobrze, dobrze ci tak. Nie chcesz nigdy nic robić, dlatego w sam raz do twarzy ci z tym bydlęciem. Widziałem innych zaprzęgniętych z osłami. Byli to uparci, którzy tak skojarzeni dźwigali ciężary i paśli się razem z osłami. Byli to ci, co nie chcieli słuchać rad, ani rozkazów przełożonych. Zobaczyłem też innych związanych z mułami czy końmi. Przyszło mi na myśl, co mówi Pan: „Stał się jako koń i muł, którym brak rozumu”. Byli to ci, którzy nigdy nie chcą myśleć o sprawach duszy: nieszczęśliwi bezrozumni.

Widziałem też innych pasących się z wieprzami: żerowali w nieczystościach i w ziemi na wzór brudnych zwierząt i za ich przykładem tarzali się w błocie. To ci, co karmią się jedynie rzeczami ziemskimi, żyją w brzydkich nałogach, przebywają z dala od Ojca Niebieskiego. Co za smutny widok. Również tutaj przyszły mi na myśl słowa Ewangelii o synu marnotrawnym, który doszedł do tak nędznego stanu „żyjąc rozpustnie”. Wreszcie zobaczyłem bardzo dużo ludzi i chłopców z kotami, psami, kogutami, królikami itp. to znaczy złodziejów, gorszycieli, samochwalców, tchórzących przed ludzkim względem i tak dalej. Z tych przeróżnych obrazów poznaliśmy, że doliną jest świat. Przypatrzyłem się dobrze każdemu z owych chłopców.

Postąpiliśmy jeszcze nieco naprzód w inną, również bardzo rozległą część tej niezmiernej równiny. Teren nachylał się tak nieznacznie, że niepostrzeżenie schodziło się coraz niżej. W pewnej odległości dostrzegliśmy, jakby przybierał wygląd ogrodu. Mówimy, więc między sobą:
– Chodźmy zobaczyć, co to jest.
– Chodźmy!
Natrafiliśmy na śliczne purpurowe róże.
– Co za piękne róże. Jakie śliczne róże – wołali chłopcy i pobiegli je zerwać.
Lecz co się stało, ledwie je tam zerwali, spostrzegli, że wydają wstrętny odór. Tak pociągające i czerwone z zewnątrz, wewnątrz były zgniłe. Chłopcy byli rozczarowani.

Widzieliśmy również świeżutkie z pozoru fiołki i wydawało się, że powinny rozkosznie pachnąć, lecz zaledwie zerwaliśmy kilka, by złożyć bukiecik, zauważyliśmy, że były również zepsute od spodu i cuchnące. Postępowaliśmy stale naprzód i znaleźliśmy się wreszcie pośród drzew obciążonych takim mnóstwem owoców, iż przyjemnie było spojrzeć. Szczególnie sady jabłoniowe wyglądały bardzo ponętnie. Jeden z chłopców podskoczył i zerwał z gałęzi wielką gruszkę, od której nie było chyba piękniejszej i bardziej dojrzałej; ale zaledwie zapuścił w nią zęby, odrzucił ją daleko ze wstrętem. Była pełna ziemi i pisaku, o smaku pobudzającym do wymiotów.
– Co to ma znaczyć? Pytamy.
Jeden z naszych chłopców, którego nazwisko doskonale pamiętam, odpowiedział:
– Więc to ma być piękno i dobro, jakie nam świat ofiaruje? Wszystko tylko pozór i niesmak.
Zaczęliśmy się zastanawiać, dokąd może prowadzić ten gościniec, kiedy zauważyliśmy wreszcie, że schodzi dość znacznie w dół.
Wówczas ktoś zwrócił uwagę:
– Droga się obniża, prowadzi w przepaść. Obraliśmy mylny kierunek.
– To nic, chodźmy zobaczyć, co dalej będzie – odrzekłem.

Koło nas przechodziły nieprzeliczone rzesze, pędząc bezmyślnie naprzód po owym szerokim gościńcu. Jechali powozami, konno, szli pieszo. Skakali, hasali, śpiewając i tańcząc przy dźwiękach muzyki; wiele zaś maszerowało w takt bębnów. Była to uroczystość i wesele nie do opisania.
– Przystańmy chwilkę – powiadam – przypatrzmy się nieco, zanim zmieszamy się z tłumem.

W tej chwili jeden z chłopców zauważył, że wśród podróżnych kręcą się podejrzane osobniki, które niejako przewodniczą poszczególnym grupom. Byli przystojni z wyglądu, dobrze ubrani, wykwintni w ruchach, lecz spod kapeluszy wyglądały im rogi. Zatem owa wielka równina była wyobrażeniem zepsutego świata i jego przewrotności: „Droga wydająca się człowiekowi prawą, lecz ostatecznie jej rzeczy prowadzą do śmierci”. (Przyp. 16,25).

Nagle nasz Nieznajomy przemówił:
– Oto jak ludzie prawie niepostrzeżenie zdążają do piekła.

Po tych słowach zawołałem natychmiast na wyprzedzających mnie chłopców, którzy biegiem zawrócili krzycząc:
– Nie chcemy iść w dół tą drogą.

I nie przestając uciekać z obranej drogi, zostawili mnie samego.
– Tak, macie słuszność – odrzekłem, gdym ich dogonił. Uciekajmy stąd czem prędzej, gdyż inaczej ani się spostrzeżemy, jak będziemy w piekle.

Pragnęliśmy powrócić na plac, z którego wyszliśmy i skierować się na ścieżkę prowadzącą pod górę, do nieba, lecz jakże było nasze rozczarowanie, gdy po długiej wędrówce nie natrafiliśmy już więcej na dolinę wiodącą do nieba. Ale tylko na jakąś łąkę.
Błąkając się to w jedną to w drugą stronę, nie możemy się zorientować. Jedni lamentowali, żeśmy zgubili drogę. Inni krzyczeli, że nie, nie zbłądziliśmy, droga jest tutaj.

W czasie tej sprzeczki chłopców obstawiających każdy przy swoim zdaniu – obudziłem się.

Oto druga część snu, jaki miałem następnej nocy. Zanim się rozejdziecie, posłuchajcie jeszcze jednej rzeczy. Nie chcę, żebyście przykładali wagę do mojego opowiadania, lecz zapamiętajcie sobie, że uciechy prowadzące na zatracenie, są tylko uciechami pozornymi, mają tylko zewnętrzną szatę piękną. Miejcie się również na baczności przed tymi występkami, które nas czynią podobnymi do zwierząt i stawiają na równi z nimi, przed grzechami nieczystymi. O, jak niegodnym jest stworzenie rozumnego być porównania do wołów lub osłów. A jeszcze bardziej niegodnym jest istoty stworzonej na obraz i podobieństwo boże, naznaczonej dziedzictwem nieba – tarzać się w błocie, jak wieprze, popełniając grzechy, które Pismo św. piętnuje słowami: „luxuriose vivendo – żyjąc rozpustnie”. Przedstawiłem wam tylko główne okoliczności snu i to pokrótce, ponieważ na opowiedzenie wszystkiego, tak jak widziałem, potrzeba by zbyt wiele czasu. Również wczoraj wieczorem podałem tylko mały skrót tego, co widziałem. Trzecią część snu opowiem na przyszły raz.

CZĘŚĆ TRZECIA

Wolałbym nie opowiadać moich snów. Nawet wczoraj po rozpoczęciu, żałowałem, że dałem wam obietnicę. Muszę jednak mówić dalej:, jeśli zamilczę, jeśli zachowałem dla siebie tajemnicę, wówczas bardzo cierpię; gdy zaś opowiadam doznaję wielkiej ulgi; zatem ciągnę dalej. Zaznaczam jednak, że poprzednich wieczorów musiałem wiele rzeczy pominąć, o których nie wypadło mówić, oraz opuścić inne, które łatwo zobaczyć oczyma, ale trudno opisać słowami.

Zważcie, więc, że oglądając wszystkie wspomniane sceny, różne miejsca, podglądając drogi, jakimi idzie się do piekła, za wszelką cenę chcieliśmy dostać się do nieba, lecz krążąc tu i tam zbaczaliśmy stale od celu wędrówki wskutek nastręczających się coraz to nowych widoków.

Wreszcie odnaleźliśmy właściwą drogę, dostaliśmy się ponownie na plac, z którego zgromadzone tłumy starały się dotrzeć z góry. Plac wydawał się bardzo duży, lecz kończy się, jak wspomniałem, ciasną ścieżką między dwiema wzniosłymi skałami. Kto przedostał się przez przesmyk i stanął po drugiej stronie, musiał z kolei przejść długi most, wąski i bez poręczy, pod którym zapadała się bezdenna, groźna otchłań.

– Ot, nareszcie ścieżka prowadząca do nieba. Tam, tam chodźmy!
Ruszyliśmy w tym kierunku.

Niektórzy chłopcy natychmiast puścili się biegiem zostawiając w tyle towarzystwo. Chciałem, by na mnie zaczekali, lecz im strzeliło do głowy by być pierwej od nas. Przybywszy do owego wąskiego przejścia stanęli przerażeni. Dodawałem im odwagi:
– No. Naprzód! Czemu stoicie?
– Tak? Odrzekli. Niech ksiądz przyjdzie spróbować.

Gorąco się robi na samą myśl, że trzeba przejść przez ten przesmyk tak ciasny, a potem przez taką wąską kładkę. Jeśli zmylimy, choć jeden krok, wpadniemy w przepastną głębinę wodną i nikt nas więcej nie zobaczy. Wreszcie ktoś odważył się pierwszy, drugi poszedł za nim jego śladem i tak wszyscy kolejno przedostawaliśmy się na przeciwną stronę i stanęliśmy u podnóża góry.

Chcąc wspiąć się na nią znowu nie mogliśmy znaleźć ścieżki. Okrążaliśmy uważnie jej zbocza, ale wszędzie nastręczały się tysięczne trudności. Tu leżały olbrzymie głazy w bezładnych stosach, tam wznosiła się wysoka, nie do przezwyciężenia skała, ówdzie ciągnęła się przepaść, gdzie indziej kolczaste krzaki zagradzały drogę. A wszędzie bardzo stromo. Staliśmy w obliczu olbrzymich trudności. Jednakowoż nie tracąc otuchy, wspinamy się z całym zapałem. Po godzinnym mozolnym wdrapywaniu się, pomagając sobie rękami i nogami, a nieraz wciągając jeden drugiego, doszliśmy do miejsca, gdzie przeszkody były mniejsze i zaczynały się wygodne ścieżki. Tak dotarliśmy do miejsca, gdzie na zboczu było mnóstwo osób cierpiących w sposób tak straszny i dziwny, że zdjęła nas groza i litość. Nie chcę wam opowiadać tego, co widziałem, ponieważ by to was przeraziło. Zatem ciągnę dalej.

Otóż widzieliśmy potem innych ludzi wspinających się po zboczach góry. Ktokolwiek z nich dotarł do szczytu, tego oczekujących przyjmowali z wielką uroczystością i przeciągłymi oklaskami. Jednocześnie posłyszeliśmy prawdziwie niebiańską muzykę, przesłodkie śpiewy, przeplatane najcudowniejszymi hymnami. To nas zachęciło jeszcze więcej do postępowania naszą ścieżką.

Idąc zastanawiałem się i dzieliłem z chłopcami moimi myślami: Czy my, którzy pragniemy iść do nieba, jesteśmy już umarłymi? Słyszałem zawsze i wiem, że trzeba pierwej przejść przez sąd. Czyżbyśmy już byli osądzeni?
– Nie – odpowiedziano mi. Jesteśmy jeszcze żywi. Sądu nie było.
I śmialiśmy się.
– Jakkolwiek jest – podjąłem – żywi czy umarli, idźmy naprzód, aby się przekonać, co tam jest na górze, a potem jakoś tam będzie.

I przyśpieszyliśmy kroku. Tak postępując doszliśmy w końcu prawie że do szczytu góry. Ci, co stali na szczycie, byli już gotowi, by nas przyjąć i przywitać, gdy wtem odwróciłem się, aby zobaczyć, czy wszyscy chłopcy są ze mną; oto ku wielkiej mojej boleści, stwierdziłem, że jestem prawie sam. Spośród wszystkich moich małych towarzyszy, zostało mi tylko trzech czy czterech.
– A inni? Zapytałem niemało zgniewany, wstrzymując krok.
– O. Odrzekli ci, co byli przy mnie – widocznie zatrzymali się tam po drodze. Chyba nadejdą.

Spojrzałem w dół i zobaczyłem ich rozproszonych po górze w poszukiwaniu ślimaków między kamieniami, kwiatów bez woni, dzikich owoców, w pogoni za motylami, świerszczami, lub po prostu siedzących na kępach sitowia, w cieniu drzew itp.

Począłem krzyczeć, ile sił w gardle, machać rękami, wołałem ich po imieniu, aby się pośpieszyli, gdyż nie był to czas na odpoczynek. Nadeszło jeszcze kilku, tak, iż około ośmiu zebrało się przy mnie.

Inni nie zważali na moje wołanie i nie myśleli iść w górę, zajęci swymi błahostkami. Za nic w świecie nie chciałem iść do nieba z tak małą grupką chłopców, dlatego postanowiwszy zejść i przymusić opornych, rzekłem tym, którzy mnie otaczali:
– Zawrócę i zejdę w dół, by ich pozbierać. Wy zaczekajcie tutaj.

Tak też zrobiłem. Kogo tylko spotkałem, popychałem ku górze, Temu zwracałem jakąś uwagę, tamtemu dawałem upomnienia, innego ostro zbeształem. Nie poskąpiłem też rąk i pięści.
– Idziesz w górę? Na miłość boską nie zatrzymujcie się przy takich drobnostkach.

Tak schodząc w dół upomniałem już prawie wszystkich i znalazłem się przy owej spadzistości, którą z takim trudem pokonaliśmy. Tu właśnie powstrzymałem jeszcze kilku, którzy zmęczeni trudami wspinali się i przerażeni wysokością, schodzili ku dołowi. Następnie podjąłem na nowo trud wspinaczki, by powrócić do reszty chłopców, lecz cóż? Potknąłem się o jakiś kamień i … przebudziłem się.

Opowiedziałem wam sen, lecz pragnę od was dwu rzeczy: po pierwsze, powtarzam, abyście go nie opowiadali poza domem żadnej postronnej osobie. Gdyby bowiem ktoś obcy posłyszał, wyśmiano by nas. Ja wam opowiadam te rzeczy dla rozrywki, wy również opowiadajcie je sobie wzajemnie, ile chcecie, lecz pragnę, byście przywiązywali do snu tylko tyle wagi, na ile zasługuje. Po drugie chce wam powiedzieć, żeby nikt nie przychodził pytać, czy znajdował się razem z innymi, czy też nie, kto tam był, co porabiał, czy należał do małej grupy, czy też do reszty gromady, jakie miejsce zajmował itp. rozpoczęłaby się, bowiem na nowo historia tegorocznej zimy. To mogłoby dla niejednego być bardziej szkodliwe niż pożyteczne, a ja nie chcę niepokoić sumień.

Zaznaczę tylko, że gdyby to nie bł sen, ale rzeczywistość, gdybyśmy musieli wówczas umrzeć i wyruszyć w drogę na sąd, to spośród tylu chłopców, ilu nas jest, doszłoby zaledwie paru. Z siedmiuset, czy ośmiuset chłopców, znalazłoby się zaledwie trzech czy czterech tych szczęśliwych. Aby was jednak nie przestraszyć, musimy się dobrze porozumieć. Wyjaśniam to ostatnie zbyt śmiałe twierdzenie: powiadam, że nie znalazłoby się więcej niż trzech lub czterech, którzy od razu dostaliby się do nieba, bez postoju jakiś czas w płomieniach czyśćcowych. Kilku pozostałoby w czyśćcu przez minutę; inni przez cały dzień, a jeszcze inni przez wiele dni i tygodni, lecz prawie wszyscy musieliby się tam dostać. Chcecie wiedzieć, jak uniknąć czyśćca? Starajcie się zdobyć jak najwięcej odpustów. Jeśli z należytym usposobieniem dopełnicie praktyki, do których są przywiązane odpusty, jeśli uzyskacie odpust zupełny, to po śmierci dostaniecie się wprost do nieba.

/Na podstawie Memorie Biografiche wg księdza Lemoyne: /

Ksiądz Bosko nie dał o tym śnie żadnego wyjaśnienia osobistego i praktycznego dla poszczególnych wychowanków i bardzo mało wypowiedział się o znaczeniu oglądanych obrazów. Nie było to łatwe. Chodziło o pojęcie przedstawione w różnorodnych scenach, które raz następowały jedne po drugich, to znowu pojawiały się równocześnie, przedstawiając Oratorium w stanie teraźniejszym i przyszłym, chłopców przebywających obecnie w zakładzie i późniejszych, wraz z ich profilem moralnym i przyszłymi losami. Pobożne Towarzystwo Salezjańskie w rozwoju, w chwilach krytycznych i pomyślnych, Kościół katolicki wśród prześladowań, nieprzyjaciół i triumfów, których mu nigdy nie zabraknie, i w ogóle wiele innych wypadków ogólnych i szczególnych.

Przy takim zakresie, powikłaniach i niejasnościach obrazów, ksiądz Bosko nie mógł, nie umiał wytłumaczyć w zupełności wszystkiego, co tak żywo przedstawiało się jego wyobraźni. Wiele też rzeczy wypadało lub należało zamilczeć, względnie wyjawić jedynie osobom roztropnym, dla których podobne odsłonięcie tajemnicy mogłoby być pokrzepieniem lub napomnieniem.

Wykładając młodzieży różne sny wybierał tylko te, co przedstawiały większą korzyść, ponieważ taki był zamiar Istoty, dającej mu owe tajemnicze objawienia. Od czasu do czasu jednak wspominał ogólne i pobieżne o innych faktach, lub wyrażał jakieś pojęcie niezwiązane z poprzednim opowiadaniem, skąd można było wnosić, że o wiele więcej rzeczy zamilczał, niż opowiadał.

Tak na przykład, postąpił opisując tę wspaniałą wycieczkę do nieba. Postaramy się objaśnić ją pokrótce, czy to na podstawie słów księdza Bosko, czy też naszych własnych rozważań, których ocenę pozostawiamy czytelnikowi.

1. Wzgórze, które spotkał na początku wędrówki zdaje się przedstawia Oratorium. Śmieje się ono okazałą bujnością, młodej roślinności, brak na nim drzew długoletnich, grubych i wysokich. W każdej porze zbiera się tam kwiaty i owoce, jak właśnie jest i być powinno w Oratorium. Opiera się ono, jak w ogóle całe dzieło księdza Bosko, na dobroczynności, o której księga Eklezjastyka w rozdz. 40. powiada, ze jest ogrodem błogosławionym dla Boga, wydającym owoce drogocenne, owoce nieśmiertelne, podobnie jak w raju ziemskim, gdzie między innymi drzewami znajdowało się drzewo życia.

2. Podróżnym wstępującym na górę jest zapewne ów człowiek szczęśliwy, opisany w psalmie 83, którego cała moc spoczywa w Panu. On to na tej ziemi, łez dolinie „ascensiones in corde suo dissposuit”, postanowił iść ustawicznie w górę ku mieszkaniu Najwyższego, to jest ku niebu, a razem z nim tylu innych. Prawodawca zaś Jezus Chrystus będzie mu błogosławił, napełni go łaskami niebieskimi i postępować będzie z cnoty w cnotę, aż dojdzie do oglądania Boga na błogosławionej górze Syjonu, gdzie będzie wiecznie szczęśliwy.

3. Jeziora znajdą się być skrótem historii Kościoła: niezliczone mnóstwo członków roztrzaskanych na brzegach należy do prześladowców, niewiernych, do heretyków, schizmatyków i złych zbuntowanych chrześcijan. Z pewnych słów snu można się domyślać, że ksiądz Bosko widział wypadki obecne i przyszłe.
– Paru jednostkom, i to tylko prywatnie głosi kronika, ksiądz Bosko, opisując ową pustą dolinę, po drugiej stronie jeziora krwi, zaznaczył: … ta dolina ma się zapełnić krwią, szczególnie kapłanów i może to nastąpić nawet bardzo rychło”.

W tych dniach – ciągnie dalej kronika – udał się ksiądz Bosko z wizytą do kardynała De Angelis. Kardynał tak go zagadał:
– Proszę mi powiedzieć coś dla rozweselenia.
– Opowiem jego Ekscelencji sen.
– Doskonale, posłuchamy.
Ksiądz Bosko zaczął opowiadać co wyżej opisaliśmy, ale z drobniejszymi szczegółami i wyjaśnieniami. Kiedy doszedł do jeziora krwi, kardynał przybrał wyraz poważny i zasmucony. Wówczas ksiądz Bosko przerwał opowiadanie słowami:
– Tylko dotąd.
– Proszę ciągnąć dalej – rzecze kardynał.
– Tylko tyle i wystarczy – zakończył Święty i począł rozprawiać o rzeczach wesołych.

4. Scena przedstawiająca ciasne przejście między dwiema skałami, kładka z drzewa (która oznacza Krzyż Jezusa Chrystusa), pewność przejścia przez nią przy pomocy wiary, niebezpieczeństwo stoczenia się w przepaść, jeśli komu brak prawdziwego celu, wszelkiego rodzaju przeszkody w dotarciu do miejsca, gdzie ścieżka była wygodniejsza, wszystko to, jeśli się mylimy, oznacza powołanie zakonne. Stojący na placu byli to chłopcy wezwani do służby Bogu w naszym Zgromadzeniu. Istotnie, godny uwagi jest szczegół, że rzesze oczekujące wejścia na ścieżkę prowadzącą do nieba były zadowolone, szczęśliwe i zajęte rozrywkami. Oznacza to, że przeważnej mierze były one złożone z osób dorosłych. Dodamy, że przy wstępowaniu pod górę część się zatrzymała, część zaś zawróciła. Czy to nie oznacza oziębłości w stosunku do powołania?

5. Na jednym zboczu góry, zaraz po przezwyciężeniu przeszkód, które się piętrzyły u jej stóp, ksiądz Bosko widział cierpiących ludzi. Niektórzy zapytywali go prywatnie – pisze ks. Bonetti – a on odpowiedział, że to miejsce oznaczało czyściec. Gdybym chciał powiedzieć kazanie na temat czyśćca, wystarczyłoby mi opisać to, co widziałem. Są to rzeczy przejmujące grozą. Powiem tylko, że między różnego rodzaju katuszami, widziałem takich, którzy byli przywaleni jakimiś głazami, spod których wystawały im ręce, nogi i głowy; oczy ich pałały żarem ognia. Ściśnięci i zgnieceni wywoływali grozę u patrzącego.

Dodajmy ostatnie ważne spostrzeżenie dla tego i innych snów, które podamy w przyszłości. Mianowicie, w snach względnie wizjach księdza Bosko występuje zawsze jakaś Osobistość tajemnicza służąca za przewodnika i tłumacza księdza Bosko. Któż to może być? To właśnie najciekawsze i zadziwiające w tych snach, którego to sekretu nigdy nie wyjawił Święty.
(MB IT VI, 864-882/MB PL VI, 306-322)




Wiara, nasza tarcza i nasze zwycięstwo (1876)

„Kiedy poświęciłem się tej części świętej posługi, postanowiłem poświęcić wszelki mój trud na większą chwałę Bożą i dla dobra dusz; postanowiłem pracować, aby uczynić dobrych obywateli na tej ziemi, aby pewnego dnia mogli być godnymi mieszkańcami nieba. Niech Bóg mi pomoże, abym mógł tak trwać aż do ostatniego tchnienia mojego życia.” (Ks. Bosco)

Ogólne było oczekiwanie opowiadania snu i to nie tylko ze strony samych chłopców. Ksiądz Bosko słowa dotrzymał, ale z opóźnieniem jednego dnia, opowiadając swe widzenie w Uroczystość Bożego Ciała 30 czerwca na słówku wieczornym. I tak rozpoczął:
Jakże ja się cieszę zawsze waszym widokiem. Ileż anielskich twarzyczek teraz patrzy na mnie /ogólna wesołość /. Obawiam się trochę, że sen was przestraszy. Och, gdybym i ja miał tak anielską twarz, jak wasze, to bym was łatwo uspokoił. Powiedziałbym: Patrzcie na mnie i strach by przeszedł. Niestety jestem tylko zlepek błota, jak wy wszyscy. Ale przecie jesteśmy dziełem Bożym, a wy jesteście, powtórzę za świętym Pawłem, gaudium meum et corona mea. Pewno, że i przy odmawianiu koronki niektóre Gloria Patri wychodzą trochę chrapliwie. Ale przejdźmy do snu. Wahałem się, czy sen opowiedzieć, bo może was przestraszyć. Ale ostatecznie pomyślałam sobie: Przecież ojciec nie powinien ukrywać przed synami tego, co wie zwłaszcza, jeśli to leży we wspólnym interesie. Zdecydowałem się, zatem opowiedzieć wszystko w najmniejszych szczególikach. Wy traktujecie to, jako sen, ale jeśli z niego możecie coś dla siebie skorzystać, to skorzystajcie. Otóż wiedźcie, że sny ma się wtedy, kiedy się śpi. /ogólna wesołość/. Wiedźcie też, że sen miałem już dawniej, to jest 15 dni temu, gdy kończyliście rekolekcje. Już dłuższy czas modliłem się, by mi Pan Bóg dał poznać stan dusz moich chłopców, co by należało zrobić jeszcze dla ich dobra i by z ich serc usunąć pewne wady…. Otóż dzięki Bogu rekolekcje poszły dobrze, a przy tym Pan Bóg dał mi tę łaskę, iż mogłem czytać w waszych młodych sercach, jakby, w jakiej książce i to nie tylko, co dotyczy teraźniejszości, ale i ich przyszłości, a to z taką wyrazistością, jak jeszcze nigdy dotąd. Coś podobnego nie przeżywałem jeszcze nigdy. Prosiłem również Matkę Najświętszą, aby nam udzieliła tej łaski, by w żadnym naszym sercu nie miał siedziby szatan. Mam wrażenie uzasadnione, że i to zostało mi przyznane. Zajęty takimi myślami położyłem się na spoczynek i prawie zaraz zaczął się sen.
Opowiadanie rozpoczęło się od wyrażenia uczuć głębokiej pokory, a zakończyło się tym razem zwrotem tego rodzaju, iż wyklucza to wszelką wątpliwość co do nadprzyrodzonego pochodzenia tego fenomenu. Sen można by zatytułować: Wiara, naszą tarczą i naszym zwycięstwem.

Zdawało mi się, iż jestem w Oratorium wśród moich chłopców, będących moją chlubą i moją koroną. Zapadał już wieczorny mrok widoczność zmniejszała się z każdą chwilą. Ja szedłem spod portyków ku odźwierni, otoczony gromadą chłopców wesoło ze mną rozmawiających. I tak żartując, doszliśmy na środek podwórza.
Wtem słyszę jakieś żałosne: aj, aj! potem wielki łoskot zmieszany z krzykami chłopców i z jakimś dzikim wyciem od strony portierni. Chłopcy – gimnazjaliści pobiegli zobaczyć, co to się dzieje, ale wkrótce razem ze rzemieślnikami gwałtownie rzucili się do ucieczki i krzycząc, biegli jedni ku mnie, inni rozpierzchli się we wszystkie strony po podwórku. Słysząc, że krzyki wzmagają się i to z wyraźnymi akcentami bólu i rozpaczy, pytam zaniepokojony, co właściwie tam się dzieje i chcę iść w stronę, skąd hałas dochodzi. Lecz tłoczący się koło mnie chłopcy utrudniali mi drogę. Więc ja do nich:
– Ależ pozwólcie mi iść i przekonać się, co jest powodem tych krzyków i jęków…
– Nie, nie można! Na miłość Boską, niech Ksiądz tam nie idzie – wołali ostrzegając. Uciekajmy! Cofnijmy się! Tam jest jakiś potwór, gotów nas pożreć. Niech Ksiądz, czym prędzej ucieka! Z nami niech ucieka! Tam straszno się zbliżyć.
Nie zważając na te przestrogi, odsunąłem chłopców kierując się na podwórze rzemieślników przy ostrzegawczych wołaniach: Niech Ksiądz patrzy! O…, o…, o…
– Co takiego?
– No tam w głębi podwórka. Popatrzyłem we wskazanym mi kierunku i zobaczyłem jakieś monstrum, podobne na pierwszy rzut oka do olbrzymiego lwa, jakiego na ziemi tutaj nie ma. Przypatrzyłem się mu uważnie. Był doprawdy obrzydliwy, a morda jego przypominała pysk niedźwiedzia. Cielsko tego zwierza stosunkowo było szczuplejsze. Ale bary, no i brzuch, były wstrętnie rozrosłe. Olbrzymi był też jego łeb, a paszcza rozwarta wyglądała raczej na czeluść, która pochłonąć by mogła za jednym razem całą masę narodu. Sterczały w niej dwa ostre, długachne kły jakoby szpady.
Na ten widok cofnąłem się pomiędzy chłopców, którzy tuląc się do mnie, pytali, co robić. Ale ja również miałem nie mniej strachu i stałem bezradny.
Chętnie bym wam powiedział, co tu robić, ale w tej chwili sam nie wiem co. Schrońmy się na razie pod portyki. Gdy to mówiłem, niedźwiedzisko przez podwórko człapało ciężkim krokiem ku nam pewne zdobyczy. My cofając się przerażeni, stłoczyliśmy się pod ścianą. Oczy wszystkich były zwrócone na mnie.
– Księże Bosko, co mamy robić? – wołali. W milczeniu spoglądałem po chłopcach niezdecydowany. Aż wreszcie mówię głośno…
– Zwróćmy się ku statule naszej Madonny i klękajmy /na środku owego podwórza stała figura Niepokalanej/. Klęknąwszy zaś módlmy się gorliwiej niż zwykle, aby Ona dała nam poznać, co należy robić, co to jest za potwór i by przyszła nam z pomocą ratując nas w tej groźnej sytuacji. Jeśli to jest jakaś dzika bestia, to przecież wszyscy razem damy sobie z nią radę; jeśli zaś to jest szatan, to nie bójcie się. Nasza Matka Niebieska na pewno pospieszy nam pomocą.
Tymczasem ów niedźwiedź się czaił zwolna, sposobiąc się do skoku, a podszedł już tak blisko, że jednym susem mógł nas dosięgnąć… Wtem stało się coś takiego, czego sam sobie nie umiem wytłumaczyć. Oto naraz przez mur znaleźliśmy się z drugiej jego strony w jadalni kleryków. Wśród tejże widniała statua Madonny. Nie umiałbym powiedzieć, czy była podobna do tej na podwórzu, czy do tej, co stoi w jadalni, czy tej, co jest na wieży kościoła. Zresztą mniejsza o to. Otoczona była świętymi i aniołami. Nadzwyczajnym swym światłem, silniejszym od słońca w południe, rozjaśniała całą tę jadalnię powiększoną setki razy, a lśniącą przepychem niebieskim. Było nas w niej rzesza olbrzymia. Na widok Madonny patrzącej na nas, jakby chciała coś przemówić, strach minął, a jego miejsce zajął podziw i zachwyt. Oczy nas wszystkich skierowane były ku Niebieskiej Pani, która tak się łagodnie odezwała: Nie bójcie się! Miejcie wiarę! To jest tylko próba, na jaką was pragnie wystawić mój Boski Syn.

Obserwowałem tych, co w pełni chwały niebieskiej otaczali Najświętszą Panienkę. Poznałem wśród nich księdza Alassonatti, księdza Ruffino, mego brata Józefa i jeszcze innych z naszego Zgromadzenia, którzy są już w wieczności, a byli między nimi, którzy jeszcze żyją. Ale oto jeden z owego orszaku zawołał: Surgamus – wstańmy. Właściwie wszyscy staliśmy i stąd niejasnym dla nas było, co by owo „surgamus” miało praktycznie oznaczać. Surgamus – powtórzył jeszcze wyraźniej ten sam głos. Chłopcy nie ruszając się patrzyli na mnie, co ja na to. Zwróciwszy się w stronę, skąd ów głos dochodził, pytam: O co właściwie chodzi? Co znaczy owo SURGAMUS, skoro wszyscy stoimy. A głos jeszcze mocniej powtórzył: SURGAMUS. Stałem bezradny nie rozumiejąc wytworzonej sytuacji.
Wtedy inny z orszaku Matki Boskiej skierował się ku mnie, co stałem na stole, by lepiej panować nad chłopcami i zaczął donośnym głosem wobec zasłuchanych chłopców wyjaśnić owo tajemnicze SURGAMUS: Jak to ty, co jesteś Księdzem, nie rozumiesz, co znaczy – surgamus? Przecież ty odprawiasz Mszę świętą, codziennie mówisz: SURSUM CORDA. Czy to znaczy, byśmy dosłownie mieli wstać i iść w górę ze sercami? Czy też nie raczej, że mamy nasze uczucia goręcej skierować do Boga?
Po tych słowach oczywiście zaraz zawołałem do chłopców:
– A więc chłopcy wzmocnijmy i ożywmy naszą wiarę, serca skierujmy ku Bogu, wzbudźmy akty miłości i żalu, pomódlmy się z większą gorliwością złożywszy całą naszą nadzieję w Bogu.
Dałem znak i wszyscy uklękliśmy. Gdy tak modliliśmy się z całą gorliwością ducha, znowu odezwał się głos: SURGITE – wstańcie. W jednej chwili wszyscy byliśmy na nogach i co dziwniejsze, uczuliśmy się uniesieni w górę, nie zdając sobie sprawy, co nas podtrzymuje. Ja opierałem się o parapet okna, chłopcy czepiali się okien, drzwi, to jakiegoś gwoździa czy gzymsu. Wszyscy byliśmy w górze i dziwiłem się, że nie spadamy na dół.
Aż tu naraz ów potwór, którego oglądaliśmy na podwórku pełznie do naszej sali, a za nim cały legion bestii różnego gatunku. Co jedna to dziksza. Zaczęły one myszkować po jadalni, ryczeć przeraźliwie szukając zaczepki. Zdawało się, że lada moment rzucą się na nas. Jednak w pierwszej chwili pozostawiły nas w spokoju. Tylko raz po raz kierowały ku nam swe krwawe ślepia.
Patrzyliśmy na nie z góry, a ja trzymając się okna, myślałem sobie: Ładnie bym wyglądał, gdybym tak teraz spadł na dół. Nie pozostałoby po mnie ani strzępka.
W tej dziwnej sytuacji Madonna zaczęła śpiewać słowa świętego Pawła: SUMITE ERGO SCUTUM FIDEI INEXPUGNABILE. Był to cudny śpiew, harmonią swą porywający. Słuchaliśmy go w ekstazie. W przedziwnej symfonii rozbrzmiewały nuty niskie i wysokie, którym towarzyszyły setki głosów, zlewających się w jeden niebiański akord.
A oto do Madonny zaczęły się schodzić przepiękne pacholęta ze skrzydełkami, które każdemu z nas zakładały na serca tarcze…. Tarcze te były wielkie, piękne i błyszczące; mieniły się kolorami światła, jakie wychodziło od Madonny. W środku tarcze te były jakby z żelaza. Około tego skrzyła się otoka z diamentów, a na brzegach tarcz najczystsze złoto. Był to symbol WIARY.
Kiedy już wszyscy byliśmy tak uzbrojeni w otoczeniu Matki Boskiej, rozpoczął się duet przecudny. Nie mam słów na wyrażenie jego piękności, tak był przedziwnie melodyjny, melodią niebieską.
Gdy się temu wszystkiemu przypatrywałem wsłuchany w ów przecudny śpiew, naraz słyszę donośne wezwanie: AD PUGNAM! W tej chwili dzikie bestie pod nami zaczęły się wściekle rzucać, a my w oka mgnieniu opadliśmy na dół wśród rozjuszone potwory i tak wmieszani zostaliśmy w walkę z nimi, chronieni tylko ową tarczą Bożą. Czy ta walka toczyła się w jadalni, czy też na podwórzu, nie umiałbym tego powiedzieć a chór niebian nie ustawał śpiewać. Potwory rzucały się wściekle, ziejąc nam w twarz swym wstrętnym oddechem, ciskając na nas kule ołowiane, lance, strzały i co tylko. Ale te albo nas nie dosięgły, albo uderzając o tarcze, odbijały się z powrotem. Mimo to owe bestie nie ustępowały, chcąc nas rozedrzeć lub przynajmniej ranić. Lecz wszystko było daremne. Pociski kruszyły się o tarcze i opadały, nie czyniąc nam żadnej szkody, a jeśli bydlęta chciały nas kąsać, łamały sobie na tarczach kły i uciekały skowycząc. Jak fale następowały ataki tych monstrów, ale załamały się jakby bałwany odbite od skały. Długa była to walka.
Aż nareszcie dał się słyszeć głos Najświętszej Dziewicy: HAEC EST VICTORIA VESTRA, QUAE VINCIT MUNDUM FIDES VESTRA. Na ten głos całe stado tych rozjuszonych potworów rzuciło się do bezładnej ucieczki i znikło. My zostaliśmy na placu boju, w owej jadalni niezranieni, wolni i zwycięscy, oblani blaskiem płynącym od Madonny. Rozglądnąłem się z ulgą, patrząc na tych, co dzierżyli w swym ręku ową zbawczą tarczę. A były ich tysiące. Oczy wszystkich nas nie mogły się oderwać od Madonny, która śpiewała hymn dziękczynny ku naszej niewymownej radości. Wątpię, czy w Niebie będzie można usłyszeć coś piękniejszego.
Ale ta radość nasza prysła niespodziewanie prędko wobec nowych krzyków i jęków rozdzierających powietrze zmieszanych z piekielnym wyciem… Z nich zorientowałem się, że to nasi pozostający poza ową salą, napadnięci zostali przez potwory, co przed chwilą od nas uciekły. Biegnę, więc ku drzwiom, ale te zatarasowane były chłopcami, którzy na żaden sposób nie chcieli mnie puścić. Gwałtem tylko zdołałem się im wyrwać, krzycząc:
– Puśćcie mnie koniecznie, bym ratował napadniętych. Będę ich bronił do ostatka, choćby mi przyszło zginąć z nimi. Muszę zobaczyć, czy są zabici, czy ranni…
Co za straszny widok przedstawił się mym oczom. Całe boisko zasiane było trupami, konającymi i rannymi. Reszta przerażona schroniła się po wszystkich kątach i zakamarkach, ale potwory dopadały ich, rzucały się na nich, a wbijając w nich swoje dwa kły, darły na kawałki. Chłopak jeden po drugim padał, konając wśród strasznych jęków. Największe jednak spustoszenie czynił ów niedźwiedź z dwoma kłami, którymi jakby szpadą przebijał piersi chłopców na wylot, a każda taka rana była śmiertelną.
Wobec tego zacząłem głośno wołać: Odwagi, moje dziateczki… Wielu na to wołanie przybiegło ku mnie, a niedźwiedź za nimi. Ale ja na odważnego postąpiłem parę kroków naprzód ku niemu. Chłopcy, co byli w jadalni i już pokonali owe bestie, wyszli na podwórko i stanęli w pogotowiu do boju. Książę piekieł rzucił się wtedy na nas, ale nie mógł nam szkodzić, gdyż uzbrojeni byliśmy w owe tarcze. Na ich widok przestraszony cofał się nawet jakoby z pewnym uszanowaniem Wtedy mogłem lepiej przypatrzeć się jego kłom i dojrzałem na nich wyraźny napis: na jednym OTIUM, na drugim GULA. /Lenistwo – dogadzanie żołądkowi /.
Doprawdy zdziwiłem się. Bo jakże – myślałem sobie – w naszym domu, gdzie tyle jest pracy i wszyscy zajęci od rana do wieczora, jeszcze ktoś tu może grzeszyć lenistwem? Przecież i wychowankowie rzetelnie pracują, uczą się w studium i w klasach, a także i na pauzach nie są bezczynni… Tego wszystkiego nie umiałem sobie wytłumaczyć.
A oto usłyszałem odpowiedź: A przecież traci się dużo czasu!
Albo obżarstwo, czyli dogadzanie żołądkowi – rozważałem dalej – nawet gdyby ktoś tu chciał zgrzeszyć wprost obżarstwem, nie miałby do tego dużo sposobności. Ani pokarmy, ani napoje nasze wcale nie są wykwintne a co do ilości, to tyle jest, ile zaledwie wystarcza. Jakże, więc mogą tu mieć miejsce nadużycia, które by doprowadziły aż do piekła? I znowu usłyszałem odpowiedź:
– O kapłanie, co myślisz, że jesteś głęboko uczony w teologii moralnej i że masz dużo doświadczenia! A ty właściwie nic nie rozumiesz. Czy nie wiesz, że można zgrzeszyć obżarstwem i pijaństwem, pijąc wodę?
Chcąc mieć lepsze wytłumaczenie tego, wróciłem jeszcze do nadal oświetlonej jadalni podszedłem do swego brata prosząc go, by mi wszystko lepiej wyjaśnił. A ten powiedział: Widać, że się na tym bardzo mało rozumiesz. Więc chętnie wytłumaczę. Otóż obżarstwem można zgrzeszyć, gdy się przy stole więcej je, czy pije niż potrzeba. To samo grzeszy nieumiarkowaniem, kto w spaniu, czy w czym innym dogadza sobie więcej, niż to jest ściśle potrzebne dla zdrowia. Co do lenistwa zaś to wiedz, że przez to słowo rozumie się nie tylko, że ktoś nic nie pracuje, ale jest lenistwem, gdy ktoś w chwili wolnej oddaje się myślom niebezpiecznym, w czasie nauki przeszkadza innym, czy w szkole, czy w uczelni, albo czas traci na lekturę frywolną, względnie rozgląda się bezmyślne po kolegach. Grzeszy lenistwem, kto w kościele nie modli się, nudząc się na nabożeństwach. Lenistwo takie jest źródłem wszelkiego zła i pokus. Ty, jako dyrektor, masz obowiązek trzymać od chłopców z dala te dwa grzechy ożywiając w nich wiarę. Jeśli otrzymasz od wychowanków, aby byli umartwieni w małych rzeczach, o których wspomniałem, to zwyciężą oni szatana i w cięższych pokusach, a z umiarkowaniem przyjdzie im cnota czystości, pokory i inne. Mając czas zajęty jak należy, nie popadną nigdy w cięższe pokusy i będą żyć i umierać doprawdy świętymi.
Wysłuchawszy tych objaśnień, podziękowałem za to praktyczne pouczenie. Chcąc się zaś upewnić, czy to sen, czy jawa chciałem brata ująć za rękę, ale nic nie ścisnąłem. Próbowałem jeszcze raz i drugi, ale za każdym razem chwyciłem li tylko powietrze. A przecież tak jego, jak wszystkie inne osoby widziałem wyraźnie, rozmawiałem z nimi, jakby z żywymi. Wyprowadzony z równowagi, zawołałem: Ale czyż to wszystko prawda, co ja widzę, czy też nie? Czy to nie są normalne osoby? Czy nie słyszałem ich głosu?
A na to brat: Tyle to już powinieneś wiedzieć. Wszak uczyłeś się; dopóki dusza po śmierci nie złączy się z ciałem, to jej dotknąć nie można, bo duchów czystych nie da się uchwycić. Tylko by śmiertelnicy mogli nas rozeznać, to przybieramy własną postać, a dopiero przy zmartwychwstaniu na sąd Boży złączymy się na powrót z ciałem nieśmiertelnym i uduchowionym.
Chciałem jeszcze podejść do Madonny, która jakby mnie wołała, ale gdy już byłem blisko, do uszu moich doszedł nowy hałas i krzyki z zewnątrz. Chciałem, więc wybiec z jadalni, ale w tej chwili obudziłem się.

Skończywszy swoje opowiadanie Ksiądz Bosko dodał jeszcze następujące uwagi i zalecenia:
– Aczkolwiek sen jest tak powikłany, to jednak wyraźnie powtarzają się w nim powiedzenia św. Pawła, na które warto zwrócić uwagę. Po tym śnie czułem się bardzo wyczerpany i prosiłem Boga, by się więcej nie powtarzał. Ale mimo to następnej nocy wrócił ze zakończeniem, jakiego poprzednio nie widziałem. Tej drugiej nocy tak byłem nim wstrząśnięty, iż krzyczałem i tym swoim krzykiem obudziłem księdza Berto, który na drugi dzień pytał mnie, co się ze mną działo w ciągu nocy. Takie sny wyczerpują mnie bardziej niż gdybym całą noc spędził na czuwaniu i pracy przy biurku. Jak słyszeliście, jest to sen i nie chcę mu przypisywać większej powagi jak tylko tę, na jaką zasługuję. Nie chciałbym też, żebyście o tym pisali do domu, czy gdzie indziej, by ktoś obcy, nie rozumiejąc naszego współżycia nie wygadywał, że Ksiądz Bosko kieruje swoich chłopców jakimiś snami. Zresztą to mnie mało obchodzi. Mogą mówić, co mu może zrobić dobrze. Na razie nie daję żadnych objaśnień. Tu wszystko jest samo przez się zrozumiałe; ale co wam bardzo polecam, to jest, byście ożywili swoją wiarę, którą się podtrzymuje zwłaszcza przez drobne umartwienia i unikanie próżnowania. Bądźcie wrogami lenistwa, a przyjaciółmi panowania nad sobą. Lecz o tym, kiedy indziej. Tymczasem dobranoc

(MB IT XII, 348-356/ MB PL XII, 202-208)




Piąty sen misyjny: Pekin (1886)

W nocy z 9 na 10 kwietnia Ksiądz Bosko miał sen misyjny. Opowiedział go ks. Rua, księdzu Branda i kl. Vigletti’emu, wśród częstych przerw spowodowanych łkaniem. Kl. Viglietti spisał ten sen zaraz i z polecenia Sługi Bożego wysłał księdzu Lemoyne, (72) aby go odczytano wszystkim przełożonym Oratorium i aby służył ku ogólnej zachęcie. „Jest to, jak zaznacza sekretarz, tylko skrót wspaniałego i długiego widzenia”. Podajemy tu tekst według kl. Viglietti’ego, nieco poprawiony przez księdza Lemoyne dla nadania mu piękniejszej szaty językowej.

Ksiądz Bosko znajdował się w okolicach Castelnuovo na wzgórzu zwanym „Brioco del Pino”, w pobliżu wąwozu „Sbarnau”. Rozglądał się na wszystkie strony, lecz nie widział nic innego, jak tylko gęstą, rozległą puszczę, pełną najróżniejszego gatunku grzybów. Przecież to hrabstwo Józefa Rossi, pomyślał Ksiądz Bosko; powinien się on tutaj gdzieś znajdować!

W istocie po pewnej chwili spostrzegł Rossiego, który z odległego wzgórza przyglądał się z całą powagą rozpostartym u podnóża dolinom. Ksiądz Bosko wołał na niego, lecz on zamiast odpowiedzi patrzał tylko wzrokiem pełnym zadumy.
Z przeciwnej strony zobaczył Ksiądz Bosko w dali także księdza Rua, który skupiony podobnie jak Rossi i jakby odpoczywając, siedział nieruchomo. Sługa Boży przywoływał ich obydwóch, lecz oni milczeli i nie odpowiadali nawet na jego znaki. Wówczas Ksiądz Bosko zstąpił z pagórka i wszedł na inny, skąd było widać wielki las, dobrze utrzymany i poprzerzynany drogami i ścieżkami. Powiódł oczyma wokoło, utkwił wzrok w głąb widnokręgu, lecz zanim zdołał coś dojrzeć, uderzył go hałas niezliczonej gromady młodzieży. Starał się stwierdzić skąd pochodzi ta wrzawa, lecz nic nie zauważył.
Wnet do owych krzyków dołączyły się straszne wrzaski jakoby na widok zbliżającego się niebezpieczeństwa.
Wreszcie spostrzegł wielkie mnóstwo chłopców, którzy biegli ku niemu wołając:
– Czekaliśmy na Księdza, czekaliśmy bardzo długo! Nareszcie Ksiądz się zjawił. Teraz jest Ksiądz wśród nas i już nam się nie wymknie!

Ksiądz Bosko nic nie pojmował, zastanawiał się i myślał, czego by chcieli od niego. Gdy tak stał wśród nich, pełen zdumienia i przypatrywał się im uważnie, ujrzał ogromne stado baranków, prowadzone przez Pasterkę, która oddzieliwszy chłopców od owieczek i ustawiwszy ich po obu stronach, zatrzymała się przy Księdzu Bosko i tak się odezwała:
– Widzisz to wszystko?
– Tak, widzę – odrzekł Ksiądz Bosko.
– Czy pamiętasz sen, jaki miałeś w dziesiątym roku życia? O, bardzo trudno, bym go sobie przypomniał; mam już głowę zmęczoną; obecnie nie pamiętam już dokładnie. Nic nie szkodzi! Pomyśl, a przypomnisz sobie.

Potem kazała się zbliżyć księdzu Bosko wraz z chłopcami i rzekła:
– Spójrz teraz w tę stronę! Przypatrz się dobrze! Przypatrzcie się i wy chłopcy, i czytajcie napisy, jakie zobaczycie… A więc, co widzisz?
– Widzę góry, morze, pagórki, a następnie znów góry i morza.

Ja czytam napis: „Valparaiso”- mówi jeden z chłopców.
Ja: „Santiago”!
Ja zaś, podchwytuje inny, czytam obydwa miasta.
– Dobrze! – ciągnęła Pasterka. Wyjdź zatem z tego punktu, a będziesz miał pojęcie, ile pracy czeka salezjanów w przyszłości. A teraz zwróć się w tamtą stronę i patrz w dal, jak okiem sięgnąć.
– Widzę góry, pagórki i morza!…

Chłopcy, natężywszy wzrok, wykrzyknęli chórem:
– Widzimy napis: „Pekin”!

Wtedy Ksiądz Bosko ujrzał duże miasto, przez które przepływała rzeka, a przez nią przerzuconych kilka wielkich mostów.
– Doskonale! – rzekła Pani, która zdawała się być Mistrzynią. Poprowadź teraz linię prostą z jednego końca na drugi, z Pekinu do Santiago; oznacz na niej punkt środkowy wewnątrz Afryki, a będziesz miał dokładne wyobrażenie, jak wiele mają zdziałać salezjanie.
– Lecz jak podołać temu zadaniu? – zawołał Ksiądz Bosko. Przestrzenie są olbrzymie, miejsca trudne, a salezjanów tak mało!
– Nie martw się tym! Dokonają tego twoi synowie, synowie twoich synów i synowie ich synów, lecz pod warunkiem, że będą wiernie przestrzegali Ustaw i ducha Towarzystwa! Ale skąd wziąć tylu ludzi? Przyjdź tutaj i patrz! Widzisz tam gotowych 50 misjonarzy? A bardziej w dali widzisz innych i jeszcze innych? Przeciągnij linię z Santiago do środka Afryki. Co widzisz? Widzę dziesięć ośrodków misyjnych. Każdy z tych ośrodków otworzy studentaty i nowicjaty i wychowa wielu misjonarzy, by zaspokoić potrzeby tych plemion. A teraz obróć się w drugą stronę. Tu widnieje dziesięć innych centrów misyjnych, począwszy od środka Afryki aż do Pekinu. Także i one dostarczą misjonarzy dla wszystkich tych krain. Tam jest Hong – Kong, tam Kalkuta a bardziej w dole Madagaskar. Te i inne ośrodki będą posiadały zakłady, studentaty i nowicjaty.

Ksiądz Bosko słuchał, przypatrując się i rozważając, potem zaś rzekł:
– Ale gdzie znaleźć tylu ludzi i jak wysłać misjonarzy w tamte strony? Tam są przecież dzikusi, którzy żywią się mięsem ludzkim; tam są heretycy i prześladowcy; jak więc postąpić?
– Uzbrój się w dobrą wolę – odpowiedziała Pasterka. Jedno tylko jest konieczne: polecać, „by synowie pielęgnowali stale cnotę Maryi”.
– Dobrze! Zdaje i się, że zrozumiałem. Będę powtarzał wszystkim Twoje słowa.
– I wystrzegaj się błędu, który szerzy się obecnie a polega na mieszaniu tych, co uczą się mądrości ludzkiej, z tymi, co uczą się wiedzy Bożej, ponieważ wiedza Boża nie chce być pomieszaną z rzeczami ziemskimi.

Ksiądz Bosko chciał jeszcze mówić, lecz widzenie znikło i sen się skończył.
(MB IT XVIII, 71-74 / MB PL XVIII, 55-57)




Czwarty sen misyjny w Afryce i Chinach (1885)

Opatrzność roztaczała przed oczyma Świętego wspaniałe perspektywy odnośnie do Zgromadzenia salezjańskiego na misjach. Oglądał to we śnie z roku 1885, który sam opowiedział wieczorem dnia 2 lipca, ksiądz Lemoyne postarał się niezwłocznie go zanotować.

Zdawało mi się, że jestem przed wysokim pasmem górskim, na którego szczycie stał Anioł promieniujący światłem, które rozjaśniało całą tę krainę, zamieszkałą przez nieznane mi ludy.
Anioł prawą ręką trzymał podniesioną lancę, od której biły skry jakby płomienie, a lewą wskazywał na całą okolicę mówiąc: ANGELUS ARFAXAD VOCAT VOS… – Anioł Arfaxad wyzywa was do udziału w walkach Bożych, byście zgromadzili narody do gumien Pańskich. Słowa te wypowiedział nie tonem rozkazu, ale jakby propozycji.

Otaczała go wielka rzesza przepięknych Aniołów i Świętych. Imiona ich nie znam i nie pamiętam. Był między nimi i Alojzy Colle, otoczony gronem młodzieniaszków, których on uczył pieśni ku chwale Bożej, sam je śpiewając. Naokoło góry i na jej stokach mieszkało wielu ludzi. Rozmawiali między sobą językiem mi nieznanym.
Rozumiałem tylko to, co mówił Anioł. To zaś, co widziałem, trudno mi opisywać. Rzeczy takie widzi się, czy nawet rozumie, ale wypowiedzieć je nie sposób, bo krajobrazy zmieniają się z każdą chwilką. Raz zdawało mi się, że jestem na równinach Mezopotamii, to znów na wielkiej górze, a nawet ta wyżyna, na której szczycie stał Anioł Arfaxad, z każdą chwilą nabierała innych kontur, a ludzie na niej mieszkający, to były raczej cienie.

Przez cały czas tej wizji zdawało mi się, że jestem gdzieś bardzo wysoko uniesiony, gdzieś ponad chmury, w przestrzeń bezmierną. Któż by mógł słowami wyrazić taką wysokość, szerokość, jasność, ogrom i majestat tego widoku… Owszem, można się nim napawać, ale nie da się wyrazić. W tym widzeniu i w innych, wielu było tych, co mi towarzyszyli, zachęcając mnie i innych salezjanów, abyśmy się na drodze obranej nie zatrzymywali.
Między tymi, co najbardziej ciągnęli mnie naprzód i tak po prostu za rękę, był drogi Alojzy Colle i chóry Aniołów, które śpiewały, odtwarzając jakoby echa tych pieśni, które śpiewały pacholęta z Alojzym.

W pewnej chwili zdawało mi się, że jestem w centrum Afryki, na olbrzymiej pustyni, gdzie na piaskach wielkimi literami było napisane: NEGRI. W środku stał Anioł pokolenia Chama, który mówił: Cessabit maledictum – ustanie przekleństwo i błogosławieństwo Stworzyciela spłynie na odrzuconych dotąd synów. Miód i balsam wyleczą ich rany, zadane im przez węże i tak będzie zakryta brzydota synów Chama. Ludy te były bez ubrań. To znów zdawało mi się, że jestem w Australii. I tu był Anioł, ale bezimienny. On prowadził rzesze ludzkie w kierunku południowym. Australię widziałem nie, jako kontynent, ale jako zbiór wielu wysp, których mieszkańcy różny mieli wygląd i usposobienie.

Liczne dzieci tamtejsze usiłowały przedostać się do nas, ale nie pozwalały im na to woda i odległość. Wyciągając jednak ręce do salezjanów wołały:
– Przyjdźcie nam z pomocą. Czemu nie dokonujecie dzieła, które wasi ojcowie zaczęli?…
Wiele wśród nich się zatrzymało, inne natomiast, choć z wielkim trudem, przedarły się wśród dzikich zwierząt i dotarły do salezjanów, łącząc się razem z nimi. Ale tych ja już nie znałem. Wszyscy zaczęli śpiewać:
– Błogosławiony, co przychodzi w Imię Pańskie…

W pewnej odległości dało się widzieć inne ugrupowanie wysp, ale trudno mi było rozróżnić na nich jakieś szczegóły. Odnoszę wrażenie, że to wszystko zapowiada, iż Boska Opatrzność w przyszłych wiekach przygotuje salezjanom coraz nowe pola pracy. Ich wysiłki będą błogosławione od Boga, jeśli tylko nie staną się niegodnymi łask niebieskich. Gdybym tak mógł zabalsamować i w jakiś sposób zachować przy życiu choćby pięćdziesiątkę salezjanów, którzy teraz żyją, to za lat 500 zobaczyliby, jak wielkie przeznaczenie gotuje im Opatrzność, jeśli tylko będziemy wiernymi. Od dziś za 150 czy 200 lat, działalność salezjanów obejmie cały świat. Wszędzie będziemy mile widziani, nawet od złych, gdyż nasza praca jest tego rodzaju, że zyskujemy sobie sympatię dobrych i bezbożnych. Znajdzie się może jakaś głowa pomylona, która by nas chciała zmiażdżyć, ale to będą wypadki sporadyczne i nie spotkają się z poparciem ogółu. Wszystko zależy od tego, by salezjanie nie dali się uwikłać w zamiłowanie wygód, bo w parze z tym idzie lenistwo i zaniedbanie się w gorliwości. Nawet prowadząc to, co teraz prowadzimy, a zachowując umartwienie, zwłaszcza, co do wiktu, mamy zapewnione istnienie na długie lata. Ale Towarzystwo Salezjańskie będzie się rozwijało w miarę naszej troski o utrzymanie i rozwój Wiadomości salezjańskich i Dzieła Synów Maryi Wspomożycielki, spomiędzy których wyjdzie wielu bardzo wartościowych Współbraci, gotowych na wszystko.

To są ważniejsze rzeczy, jakie Ksiądz Bosko ze snu sobie przypomniał. Opowiedział go swoim najbliższym współpracownikom, swej Kapitule. Ale później jeszcze, sporadycznie, wiele innych rzeczy na temat misji opowiadał księdzu Lemoyne, które jednak poszły w niepamięć.

We śnie tym oglądał rozmaite kraje, które miały z czasem wejść w zasięg działalności salezjanów. Było to widzenie jakby w mgnieniu oka, z perspektywy podróży odbywanej w przestrzeni, ogarniał swym wzrokiem całe kraje, miasta z ich mieszkańcami, morza, rzeki, wyspy, ludy, ich obyczaje, z tysiącznymi szczegółami, jak w jakimś cudownym kalejdoskopie tak, iż nie można tego opisać. Z tej fantastycznej podróży mógł zaledwie zachować niejakie wspomnienie niezbyt wyraźne i nie potrafił dać szczegółowego opisu tego, co widział.

Zdawało mu się, iż towarzyszyły mu pewne osoby, które zachęcały jego i salezjanów, by postępowali nieustraszenie swą drogą wciąż naprzód, bez zatrzymywania się. Wśród nich był Alojzy Colle, o którym wspominał w liście do ojca, z dnia 10 sierpnia: Nasz przyjaciel Alojzy zaprowadził mnie do wnętrza Afryki, tej ziemi pokolenia Chama, jak mówił, oraz do ziem Arfaxada, to jest do Chin. Jeśli Pan Bóg zechce, byśmy się spotkali, będzie obfity temat do rozmowy.
We śnie przebiegał południową część kuli ziemskiej. A oto opis tej podróży według relacji księdza Lemoyne, który ją słyszał z ust Świętego:

Wyruszył z Santiago Chile, widząc Buenos Aires, San Paolo w Brazylii, Rio de Janeiro, Przylądek Dobrej Nadziei, wyspę Madagaskar, Zatokę Perską, morze Kaspijskie, wyżynę Senaar, góry Ararat, Senegal, Ceylon, Hong-Kong, Macao z widokiem ogromnego morza, niebosiężnych łańcuchów górskich, z otwierającym się widokiem Chin i imperium Chińskiego, dalej Australia, wyspy Diego Ramirez, podróż tę zakończył powrotem do punktu wyjściowego w Santiago Chile. W tej błyskawicznej podróży, Ksiądz Bosko rozróżniał wyspy, ziemie i narody rozsiane na różnych szerokościach geograficznych, wiele krajów mało zamieszkałych i w ogóle nieznanych. Nie pamiętał dokładnie nazw miejscowości oglądanych we śnie i tak na przykład Macao nazywał Meaco. Na temat najdalej wysuniętych terenów w Ameryce Południowej rozmawiał z kapitanem Bove; ten jednak nie przekroczywszy Przylądka Magellana, z braku środków na dalszą wyprawę, zmuszony był zawrócić i dlatego nie mógł mu udzielić żądanych wyjaśnień.

Obecnie powiemy parę słów wyjaśnienia odnośnie do tajemniczej postaci Arfaxada. Przed snem, Ksiądz Bosko nie wiedział, kim była ta zagadkowa postać. Później mówił o niej dość często. Dał nawet polecenie klerykowi Festa przestudiowanie w słownikach biblijnych, w podręcznikach historii i geografii, w periodykach, by dowiedzieć się, z jakimi narodami wymieniona postać ma do czynienia. Wreszcie odkrył klucz do tej tajemnicy w I tomie Rohrbachera, który twierdzi, że od Arfaxada pochodzą Chińczycy. Jego imię zjawia się w rozdz. X księgi Genesis, gdzie jest mowa o genealogii synów Noego, którzy rozeszli się na ziemi po potopie. W wierszu 22 czytamy: Synowie Sema, Aelama, Assura, Arfaxada, Luda, Getera i Mesa. Otóż tu, podobnie jak w innych częściach wielkiego obrazu etnograficznego, jaki kreśli Biblia, imiona własne oznaczają protoplastów poszczególnych szczepów odnośnie do ziem przez nich zamieszkałych. Tak na przykład, Aelam oznacza kraj wyżynny, to jest, Elimaidę, stanowiącą wraz ze swą stolicą Susiana, prowincję perską; Assur jest protoplastą Asyryjczyków. Na temat trzeciego imienia, egzegeci różnią się w oznaczeniu narodu przynależnego. Jedni, jak Vigouroux (by zacytować znany podręcznik), wyznaczają dla Arfaxada Mezopotamię. W każdym razie, ponieważ autor Biblii wymienia szczepy azjatyckie, w bliskiej styczności z dwoma wymienionymi, zamieszkującymi terytoria na wschód od tych opisywanych przez Księgę Mojżeszową, można wtedy wnioskować, że także Arfaxad oznacza lud zamieszkujący dalej na wschodzie położone obszary. A więc pod nazwą Anioła Arfaxada można by wnioskować, że chodzi tu o Indie i Chiny.
Ksiądz Bosko odnosił to do Chin twierdząc, że niezadługo zostaną tam powołani salezjanie, a razu pewnego dodał:
– Gdybym miał dwudziestu misjonarzy przeznaczanych do Chin, pewne jest, że zostaliby tam przyjęci triumfalnie, pomimo prześladowania srożącego się obecnie. Dlatego odtąd bardzo interesował się wszystkim, co odnosiło się do niebieskiego Imperium. Do tego snu wracał często swą myślą, chętnie o nim rozmawiał, uznając w nim potwierdzenie poprzednich snów na temat misji.
(MB IT XVII 643-645 / MB PL XVII 405-408)




Trzecie marzenie misjonarza: podróż samolotem (1885)

Sen księdza Bosko w przeddzień wyjazdu misjonarzy do Ameryki jest wydarzeniem pełnym duchowego i symbolicznego znaczenia w historii Zgromadzenia Salezjańskiego. Tej nocy, z 31 stycznia na 1 lutego, ksiądz Bosko miał proroczą wizję, która podkreślała znaczenie pobożności, apostolskiej gorliwości i pełnego zaufania do Bożej opatrzności dla powodzenia misji. To wydarzenie nie tylko dodało odwagi misjonarzom, ale także umocniło przekonanie księdza Bosko o konieczności rozszerzenia ich pracy poza granice Włoch, niosąc edukację, wsparcie i nadzieję młodym pokoleniom w odległych krajach.

Nadeszła pora wyjazdu księdza biskupa Cagliero [na misje – przyp. tłum.]. Nasz dobry Ojciec zmartwił się myślą, że monsignore wraz z towarzyszami wkrótce odjedzie w dalekie strony. Nie mógł przecież zejść do kościoła, by im udzielić błogosławieństwa, jak po inne lata, co go bardzo przygnębiało. I w takim stanie ducha, w nocy z 31 stycznia na 1 lutego miał sen podobny do tego z roku 1883 r., o misjach salezjańskich. Opowiedział go księdzu Lemoyne, który go zaraz spisał. Oto on:

Zdawało mi się, że towarzyszę naszym misjonarzom przygotowującym się do podróży. Rozmawialiśmy właśnie krótko przed opuszczeniem Oratorium. Między innymi powiedziałem im:
– Nie wiedzą, ani zdrowiem, ani bogactwami, ale gorliwością i pobożnością zdziałać dużo dla chwały Bożej i zbawienia dusz.
Naraz z Oratorium, nie wiem jaką drogą i jak się to stało, znaleźliśmy się w Ameryce na rozległej równinie pomiędzy Chile a Argentyną. Moi drodzy misjonarze zaraz rozeszli się na wszystkie strony tego bezbrzeżnego obszaru. Teraz dopiero uświadomiłem sobie, że jest ich bardzo mało. A byłem przekonany, że powinno ich tam być o wiele więcej, skoro już kilka ekspedycji misyjnych wysłaliśmy, ale po chwilce refleksji stało się jasnym, że przecież w porównaniu do obszarów, na jakich mieli pracować, to stanowili doprawdy maleńką garstkę.

Przez tę wspomnianą równinę krzyżowało się wiele bardzo długich dróg, wzdłuż których wznosiły się zabudowania. Gościńce te jednak nie były takie jak u nas, ani budynki nie miały podobieństwa do naszych. Miały w sobie coś tajemniczego, rzekłbyś duchowego. Pędziły po nich jakieś pojazdy, które przybierały różne fantastyczne kształty, doprawdy wspaniałe, dziwne, nie do określenia. Dojeżdżając ku domom, wioskom, czy miastom, wehikuły te unosiły się w górę, bo gościńce na miejscach pustych biegły po ziemi, ale przy osadach ludzkich piętrzyły się jakby mosty magiczne, skąd można było dogodnie przyglądać się mieszkańcom pracującym w swoich gospodarstwach.

Każda z tych dróg rozpoczynała się od poszczególnych naszych misji. Otóż, na końcu jednej, najdłuższej, która prowadziła do Chile, widziałem dom z wielu salezjanami, którzy tam oddawali się nauce i pracy zawodowej, przeplatając to pobożnymi praktykami.

Na południe była Patagonia. Z drugiej strony, jak oko sięgało, widziałem wszystkie nasze domy w Argentynie, w Urugwaju i w Brazylii. Inny, bardzo długi gościniec prowadził na zachód przez rzeki, jeziora i kończył się gdzieś w krajach mi nieznanych. Zauważyłem tam zaledwie dwóch salezjanów.

W tej chwili zjawiła się przy mnie jakaś osobistość o szlachetnym i miłym wyglądzie, trochę przybladła, z brodą ogoloną, w wieku dojrzałym. Na plecach miała coś w rodzaju kapy czerwonej, przetykanej złotem. Promieniała pełnią blasku. Spostrzegłem się, że to na pewno mój zwykły Tłumacz.
– Gdzie jesteśmy – spytałem, wskazując na okolicę.
– Jesteśmy w Mezopotamii – odpowiedział.
– W Mezopotamii?… przecież to jest Patagonia.
– A ja ci mówię – powtarza Przewodnik – że to jest Mezopotamia.
– Być może, być może, ale nie mogę się do tego przekonać…
– A jednak tak jest. To jest Mezopotamia – zakonkludował z naciskiem Przewodnik, kładąc nacisk na każdą zgłoskę, bym sobie to zapamiętał.
– A czemu salezjanów, których tu widzę, jest tak mało?
– To, czego teraz nie ma to będzie.

Ja tymczasem stojąc na owej rozległej równinie oglądałem bezkresne drogi i podziwiałem, sam nie wiedząc, jak się to dzieje, miejsca, które są i będą zajęte przez salezjanów. Ile wspaniałych rzeczy tam było. Widziałem wszystkie nasze kolegia. Widziałem jakoby w jednym punkcie, co było, jest i będzie z naszymi misjami. Ale ponieważ widziałem wszystko naraz, trudno mi teraz, nawet nieudolnie to przedstawić. Choćbym tylko krótko chciał to ująć, co widziałem na równinie chilijskiej, paragwajskiej, brazylijskiej i argentyńskiej, potrzebowałbym grubego tomu. Widziałem tam wielką ilość dzikich szczepów, które obecnie rozrzucone żyją na wyspach Pacyfiku i nad cieśniną Magellana.

Wielkie to żniwo przeznaczone jest dla salezjanów, którzy obecnie sieją tam tylko, ale w przyszłości będziemy i zbierać. W tej pracy będą pomagać nam mężowie i niewiasty. I tak ludzie świeccy będą przepowiadać Ewangelię. Ich synów, których zdawałoby się, iż nie będzie można pozyskać dla wiary, będą głosili Ewangelię swym krewnym i znajomym. Tego wszystkiego zdołają dokonać salezjanie swoją pokorą, pracowitością i wstrzemięźliwością.

Wszystko, co widziałem, odnosiło się do salezjanów, do początków ich działalności, do rozrostu ich dzieł, do ich pracy cywilizacyjnej wśród tubylców i Europejczyków tamże zamieszkałych. Europa przeniesie się do Ameryki Południowej. Od chwili bowiem, gdy w Europie zaczęło się ogałacać kościoły, rozpoczął się też zanik jej rozkwitu. Stąd robotnicy ze swoimi rodzinami, zmuszeni nędzą, będą musieli szukać chleba na tych nowych ziemiach. Gdy oglądnąłem pole pracy, które Pan Bóg nam wyznacza i wspaniałą przyszłość Zgromadzenia Salezjańskiego, zdawało mi się, iż wracam do Włoch.

Gwałtownym pędem przebyłem jakąś bardzo wysoką i dziwną drogę, i w jednej chwili znalazłem się nad Oratorium. Cały Turyn był pod moimi nogami. Jego wieże i pałace wyglądały jak małe pudełka. Rozkoszny przedstawiały widok owe ogrody, aleje, gościńce, place, mury, pola, pagórki, miasta i wioski, a wreszcie olbrzymi łańcuch Alp pokrytych śniegiem. Widziałem i chłopców z Oratorium biegających jak małe szczury, za to liczba ich była nadzwyczaj wielka. Wśród nich uwijali się księża, klerycy, wychowawcy i instruktorzy. Jedni wychodzili szeregiem, inni podchodzili na ich miejsce.

Wszyscy zdążali ku owej szerokiej równinie między Chile a Argentyną, na którą i ja w mgnieniu oka powróciłem i przypatrywałem się temu wszystkiemu. Młody ksiądz, podobny do naszego księdza Pavia, ale to nie był on, o wyglądzie miłym, bardzo grzecznie zbliżył się do mnie i rzekł: Oto kraje wraz z duszami, przeznaczone dla synów świętego Franciszka Salezego.

Tu trzeba zauważyć, iż opowiadam sen tylko w ogólnych zarysach, gdyż niepodobna wszystkiego, co widziałem opanować myślą, ani też słowami wyrazić. Jakaś tajemnica otacza te sceny, które to się przybliżały, to krzyżowały, to znów się powtarzały, zależnie od tego, czy misjonarze się rozchodzili, czy zjeżdżali i zależnie od zachowania się ludów, które ewangelizowali. Powtarzam, że widziałem jakby w jednym punkcie: teraźniejszość, przyszłość i przeszłość ze wszystkimi zmianami, niebezpieczeństwami, powodzeniami i niepowodzeniami, które będą towarzyszyć ich apostolatowi. Wtedy zrozumiałem wszystko dokładnie, ale teraz już nie mogę rozwikłać tego splotu faktów, idei i osób. Byłoby to to samo, jakby ktoś chciał do jednego opowiadania pewnego zdarzenia włączyć wszystko to, co można powiedzieć o firmamencie niebieskim, o ruchu gwiazd, o ich własnościach, wzajemnej zależności, kiedy już jedna gwiazda dostarczyłaby dość materii do studiów. Zresztą należy i to zauważyć, iż chodzi tu o rzeczy, które nie mają odpowiednika w świecie materii.

Wracając więc do snu zaznaczam, że byłem zdziwiony, jak to całe mnóstwo ludzi mogło się w jednej chwili rozwiać. Przy moim boku zauważyłem tylko biskupa Cagliero. Inni stali naokoło z dala, z poważną liczbą naszych Pomocników.

Podczas, gdy rozmawiałem z księdzem Cagliero o tym, co by to wszystko miało znaczyć, podszedł do mnie mój Tłumacz i bardzo grzecznie odezwał się:
– Słuchajcie i oglądajcie.
W tej chwili cała ta równina zmieniła się na olbrzymią salę. Nie silę się opisywać dokładnie jej wspaniałości i bogactwa. Nikt tego z nas nie umiałby sobie tego wyobrazić. Nie można było objąć wzrokiem murów ją okalających. Sklepienie opierało się na wysokich, lśniących łukach. Wnętrze kopuły owej sali mieniło się jakimś bielutkim atłasem. Nie mniej piękną była posadzka. Nie widziałem tam ani lamp, ani słońca, ani księżyca, ani gwiazd, ale jasność tajemnicza oświetlała ją równomiernie. Atłasowa biel błyszczała ze wszystkich stron, a owo światło uwypuklało piękno każdej ozdoby, każdego okna i drzwi. Wokoło rozchodził się przemiły zapach wszelkich najprzyjemniejszych woni. I znowu nastąpiło inne zjawisko. W owej sali znalazły się naraz w wielkiej liczbie stoły ustawione we wszystkich kierunkach, ale tak, że w środku schodziły się razem. Były przykryte śnieżnobiałymi obrusami, a na nich mieniły się rozstawione przecudne flakony kryształowe, pełne kwiatów.

Pierwszą rzeczą, jaką zauważył ksiądz Cagliero było:
– Stoły są, ale gdzie pokarmy?
Rzeczywiście, żadne dania nie były przygotowane, ani nawet nie było nakrycia.
Mój sympatyczny Przewodnik odpowiedział:
– Ci, co tu przychodzą… neque sitient, neque esurient amplius – ani pragną, ani łakną więcej…

Kiedy to powiedział, zaczęli wchodzić ludzie ubrani na biało, ze wstęgą na kształt stuły, różowego koloru, przetkaną nićmi złotymi. Pierwsi, którzy weszli, nie byli liczni.

Zaledwie weszli usiedli przy stole dla nich przygotowanym, wykrzykując:
– Evviva – niech żyje… ale potem przychodziły już coraz liczniejsze zastępy, śpiewając: Triumf!
I napływali do sali całymi falami ludzie, mężczyźni i kobiety o różnej cerze i o różnej budowie ciała, a z wszystkich stron rozbrzmiewały śpiewy: Evviva i Triumf. Cała ta rzesza – to były narody i szczepy, które zostaną nawrócone przez misjonarzy. Spojrzawszy po owych, tak długich stołach zauważyłem, że przy nich siedziały, śpiewając także liczne nasze siostry i wielka liczba naszych Współbraci, ale nie mieli żadnej wyróżniającej odznaki, że są księżmi, klerykami, czy siostrami zakonnymi, ale tak jak wszyscy, mieli szatę białą i różne naszyjniki. Tym większe było moje zdziwienie, gdy zauważyłem mężczyzn o wyglądzie prostackim, ubranych jak inni, którzy śpiewali: EvvivaTriumf!…
Mój Tłumacz powiedział:
– Otóż ci dzicy, którzy pili mleko Słowa Bożego od swych wychowawców, stali się głosicielami Ewangelii.
Zauważyłem wśród tych ludzi gromady dzieci o wyglądzie też raczej prostackim i dziwnym, więc spytałem:
– A te dzieci, co mają skórę tak podobną, rzekłbyś do ropuchy, a jednak przy tym tak są piękne i tak promienne, co oni znaczą?
A Tłumacz odpowiedział:
– Są to dzieci Chama, którzy jednak nie wyrzekli się dziedzictwa Lewiego. Oni to wzmocnią zbrojne zastępy, ażeby zapełnić Królestwo Boże, które wśród nich nareszcie przyszło. Jest ich na razie mało, ale synowie ich synów urosną w liczbę. Teraz słuchacie i widzicie, ale nie możecie zrozumieć tych tajemnic, jakie oglądacie.

Dzieci te pochodziły z Patagonii i Afryki Południowej. Tymczasem takie tłumy napłynęły do sali, że już wszystkie miejsca były zajęte. Krzesła nie miały zdecydowanego kształtu, ale przybierały taką formę, jaka siedzącym odpowiadała. Każdy był ze swojego zadowolony.
I oto, gdy ze wszystkich stron rozbrzmiewał okrzyk:
Evviva! Triumf! – naraz wtłacza się do sali nowa olbrzymia rzesza, witana owacyjnie przez obecnych, śpiewając: Alleluja!… Chwała!… Triumf!…

Kiedy już sala napełniła się tak, że tysięcy w niej zebranych nie można było policzyć, nastało głębokie milczenie.

Po chwili te tysiące, podzielone na różne chóry zaczęły śpiewać.
Pierwszy chór: Appropinquavit in nos Regnum Dei: Laetentur caeli et exultet terra: Dominus regnavit super nos, alleluja.
Drugi chór: Vicerunt, et ipse Dominus dabit edere de ligno vitae et non esurient in aeternum, alleluja.
Trzeci chór: Laudate Dominum omnes gentes, laudate eum omnes populi.

Kiedy tak chóry śpiewały przeplatając się wzajemnie, naraz zapadło głębokie milczenie. I oto rozbrzmiały nowe głosy, gdzieś wysoko i daleko. Treścią tych głosów, wplecionych w cudną melodię, której nie da się odtworzyć było: SOLI DEO HONOR ET GLORIA IN SAECULA SAECULORUM – Samemu Bogu cześć i chwała na wieki wieków.
Inne chóry również z wysoka i daleka odpowiadały: SEMPER GRATIARUM ACTIO ILLI, QUI ERAT, EST ET VENTURUS EST – Zawsze dzięki Temu, który był, jest i ma przyjść.
Po czym chóry spłynęły jakby z nieba, ku nam. Między tymi śpiewakami niebieskimi był także Alojzy Colle. Wtedy wszyscy razem z tymi, co byli na sali, zaczęli wspólnie śpiewać przy potężnym akompaniamencie instrumentów muzycznych, o rozpiętości skali bezkresnej. Muzyka ta i chóry, mimo iż rozbrzmiewały tysiącem nut, to pienia razem tworzyły jeden potężny, harmonijny akord niebieskich głosów. A jak głosy tych u góry były wysokie i przenikliwe, iż trudno to sobie wyobrazić, tak głosy na sali brzmiały stentorowo i majestatycznie. Wszystko razem tworzyło jedną symfonię z takim gustem wykonaną i tak cudownie piękną, że tym upajały się wszystkie zmysły ludzkie i człowiek zapominał o własnym istnieniu.

Padłem wówczas na kolana u stóp księdza Cagliero wołając:
– O, Cagliero, jesteśmy w niebie.
A biskup Cagliero wziąwszy mnie za ręce, odpowiedział:
– To nie jest niebo, to słaba tylko figura tego, co będzie w niebie.

A owe niezliczone chóry śpiewały dalej swoje niekończące się:
Soli Deo honor et gloria et triumphus, alleluja… In aeternum, in aeternum – Samemu Bogu cześć i chwała i triumf, alleluja.

Tu zupełnie zapomniałem o sobie i nie wiem, co dalej ze mną się działo. Rano było mi bardzo ciężko wstać z łóżka, dopiero trochę przyszedłem do siebie, kiedy był już czas odprawiać Mszę świętą.

Myśl główna, jaka mi po tym śnie pozostała, była, ażeby zalecić księdzu Cagliero i innym misjonarzom rzecz bardzo ważną dla przyszłego rozwoju misji, a mianowicie: Wszystkie zabiegi salezjanów i Córek Maryi Wspomożycielki niech będą skierowane do tego, aby budzić powołanie do stanu kapłańskiego i zakonnego.
(MB IT XVII, 299-305 / MB PL XVII, 188-192)




Drugi sen misyjny: przez Amerykę (1883)

            Sen ten miał Ksiądz Bosko 30 sierpnia. Opowiedział go zaś dnia 4 września przed południem Kapitule Generalnej. Notował ksiądz Lemoyne i dał do poprawienia Księdzu Bosko, który go uzupełnił – głównie z początku, gdzie jest rozmowa między owymi gośćmi w salonie.

Przewodnikiem tego snu jest znany Alojzy Colle, syn wielkich Dobrodziejów Księdza Bosko we Francji, zmarły bardzo świątobliwie. Ksiądz Bosko często go widywał nie tylko w snach, ale także i w dzień, a w czasie swych podróży nieraz z nim rozmawiał.

Wiedziałem, że śpię, a równocześnie zdawało mi się, że biegnę i to tak szybko, że czułem się przemęczony i niezdolny do zwykłych swych zajęć. Wreszcie, dobiegłszy do wspaniałej sali, spostrzegłem tam większe grono osób prowadzących między sobą ożywioną dyskusję na temat wielkiej liczby dzikich ludów pogańskich w Australii, w Indiach, Chinach, Afryce a szczególnie w Ameryce utyskując, że te kraje dotąd jeszcze pogrążone są w cieniu śmierci.

Zdaje mi się – mówił jeden – jakoby Europa, ta chrześcijańska Europa, co się uważa za mistrzynię świata, co trzyma niby prym w szerzeniu kultury, zupełnie stała się obojętna na misje zagraniczne. Mało jest bardzo tych, co by mieli odwagę podjąć się uciążliwej podróży morskiej i popłynąć w nieznane kraje dla ratowania dusz milionów ludzi, którzy przecież też są odkupieni przez Syna Bożego Jezusa Chrystusa.

A iluż to nieszczęśliwych – zauważył inny – żyje choćby w samej Ameryce, nie znając Ewangelii ani Kościoła. Jest przekonanie, że Kordyliery są murem odgradzającym tamte kraje od reszty świata, a tymczasem są one dostępne, bo poprzerywane szerokimi kotlinami. Rosną na nich olbrzymie lasy, gdzie stopa ludzka jeszcze nie stanęłam, są tam rośliny i zwierzęta dotąd nieznane, są i bogate złoża mineralne, jak węgiel, ołów, miedź, żelazo, srebro i złoto, nawet i ropa, które leżą nietknięte odkąd złożyła je tam wszechmocna ręka Stwórcy na potrzeby ludzi. O Kordyliery, jakże jesteście bogate!

Czułem w tej chwili potrzebę zapytania o wiele rzeczy, jako też poznanie osób, wśród których się znalazłem, ale pomyślałem sobie, że lepiej będzie najpierw im się uważnie przypatrzeć.

Spojrzałem, więc po obecnych, choć wszyscy byli mi nieznani, to jednak bardzo życzliwie zaprosili mnie do swego grona. Ośmielony tym, zapytałem:
– Gdzie my właściwie jesteśmy? W Turynie, Paryżu, Londynie, czy w Madrycie? A panowie, kto jesteście? Z kim mam zaszczyt rozmawiać?

Odpowiedzieli mi wymijająco, ciągle wracając do tematu misji. Wtedy podszedł do mnie młodzieniec, lat mniej więcej 16 – tu, bardzo miły, kochany dla swej nadziemskiej piękności i jaśniejący blaskami więcej niż słonecznymi. Ubranie jego haftowane było z przepychem niebiańskim. Na głowie miał beret w kształcie korony, wysadzany mieniącymi się perłami. Patrzył na mnie życzliwie, a jego uśmiech miał w sobie coś dziwnie pociągającego.
– O Ksiądz Bosko – odezwał się do mnie.
A wziąwszy pod rękę, zaczął mówić o naszym Zgromadzaniu Salezjańskim. Byłem oczarowany jego głosem.
Dopiero po pewnym czasie przerwałem mu pytając:
– A z kim mam zaszczyt mówić? Niech panicz będzie łaskaw powiedzieć mi swoje nazwisko.
– Proszę się nie obawiać. Ze mną śmiało można porozmawiać, wszak jestem Księdzu bardzo życzliwy – odparł młodzian.
– No, ale nazwisko panicza.
– Chętnie bym powiedział, ale to zbyteczne, bo przecież Ksiądz powinien mnie dobrze znać.

To mówiąc przyjaźnie się uśmiechnął. Przypatrzyłem mu się lepiej. Ech, jakże był piękny. Rzeczywiście rozpoznałem w nim Alojzego, syna hrabiego Colle z Tulonu, naszego wielkiego dobrodzieja zwłaszcza naszych misji w Ameryce. /Alojzy Colla zmarł niedawno przed tym snem/.
– Ach, to ty, Alojzy, zawołałem, a któż są ci wszyscy?
– To sympatycy tutejszych salezjanów. Ja też, jako serdeczny przyjaciel Księdza i salezjanów, chcę w Imię Boże dać Księdzu trochę, roboty. Zobaczymy wtedy, o co chodzi.
– Jaka to będzie praca?
– Proszę się przybliżyć do tego stołu i pociągnąć w dół tę oto linkę.

Na środku sali był stół, a na nim leżała linka zwinięta, poznaczona kreskami, jakby jakiś metr. Później przekonałem się, że ta sala była w Ekwadorze, dokładnie na równiku, a owe kreski, na lince odpowiadały stopniom szerokości geograficznej. Ująłem więc koniec tej linki i obejrzałem ją. Na końcu miała znak zero. Uśmiechnąłem się na to, a wtedy Alojzy:
– Tutaj nie ma nic do śmiechu. Proszę bardzo uważnie obejrzeć, co tam jest zaznaczone.
– A no – zero.
– Proszę pociągnąć.

Pociągnąłem i pokazał się numer jeden.
– Jeszcze proszę pociągnąć i potem zwijać linkę.

Pociągnąłem i wyszły numery: 2, 3, 4, aż do 20.
– Wystarczy? – zapytałem. Nie.
– Jeszcze proszę ciągnąć dalej, dalej. Aż się pokaże supełek – odpowiedział.

Ciągnąłem, więc do 47 i tu był węzeł. Od tego miejsca linka ciągnęła się dalej, ale podzielona już na liczne sznureczki, które rozchodziły się w różnych kierunkach, na wschód, zachód i południe.
– Wystarczy? – spytałem znowu.
– A jaki jest numer? – pyta młodzieniaszek.
– Jest 47.
– No, a 47 więcej 3, ile to jest? Pięćdziesiąt.
– A więcej pięć?
– Pięćdziesiąt pięć.
– Proszę zapamiętać; pięćdziesiąt pięć, ale proszę jeszcze ciągnąć.
– Już koniec, odpowiedziałem.
– To proszę przejść na drugą stronę i ciągnąć linkę z drugiego końca.

Ciągnąłem więc linkę od drugiego końca do numeru 10.
– Jeszcze – zachęcał młodzieniaszek.
– Już nic nie ma.
– Jak to, nic nie ma. Proszę lepiej popatrzeć. No, co jest?
– Woda, odpowiedziałem.

W tej chwili zaszło coś dla mnie nie wytłumaczalnego. Byłem w owej sali, ciągnąłem linkę, a równocześnie przede mną przesuwał się wspaniały krajobraz, nad którym unosiłem się, jakby w górze. Rozszerzał się on w miarę, jak ciągnąłem za linkę. Od zera do liczby 55 był ląd, potem cieśnina morska, a dalej w głębi morze poprzecinane setkami wysp, z których jedna większa. Do tych wysp nawiązywały owe sznureczki, jakie wychodziły od wielkiego węzła i tak się kończyły. Jedne z wysp zamieszkiwały liczne plemiona, inne były skaliste i puste, jaszcze inne pokryte lodem i śniegiem. Na zachód widać było wyspy z dzikusami. Zdaje się, że węzeł pod numerem 47 oznaczał centrum działalności salezjanów, z którego mieli się rozejść do Ziemi Ognistej, na wyspy Falklandzkie i na inne wyspy sąsiednie. Z przeciwnej strony od zera do 10 znowu był ląd. Ten kończył się w wodzie, którą widziałem, jako ostatnią przy ciągnięciu linki. Zdaje się, że to miało być Morze Karaibskie, ale to przedstawiało mi się tak jakoś, że nie umiem słowami tego wyrazić.

Kiedy więc zawołałem, że jest woda, ów młodzieniec odezwał się:
– No, to dodajmy 55 do 10 – będzie razem.
– Będzie razem 65.
– Otóż to trzeba teraz razem związać.
– A potem?
– Zaraz.
– Z tej strony, co tu jest?
Powiedział wskazując jeden punkt krajobrazu. Na zachodzie widzę wysokie góry, a na wschodzie morze. /Tu trzeba zauważyć, że to wszystko widziałem w tej chwili jakby w streszczeniu, w miniaturze. Cyfry na lince odpowiadały dokładnie stopniom szerokości geograficznej. Tu ułatwiło mi zapamiętanie potem tego, co następnie ujrzałem, podróżując po tych krajach w drugiej części snu/. A mój przyjaciel mówił dalej:
– Te góry są granicą działalności salezjańskiej. Tam miliony ludzi was oczekują, a z wami wiary.

Te góry – to były Kordyliery Ameryki Południowej /Andy/, a morze – to ocean Atlantycki.
– Ale jak my temu podołamy? Jak będziemy mogli tyle narodów skupić w owczarni Chrystusowej?
– Jak? zobacz.

W tej chwili nadszedł ksiądz Lago /późniejszy sekretarz księdza Rua/ z koszykiem fig maleńkich i zielonych, a podając mi je powiedział:
– Proszę, niech Ksiądz Bosko bierze.
– Cóż ty mi przynosisz?, zawołałem patrząc na zawartość kosza.
– Kazano mi to przynieść Księdzu.
– Ależ to figi nie do jedzenia. Przecież są niedojrzałe.
Wtedy Alojzy wziąwszy ów kosz bardzo szeroki, ale płytki, wręczył mi go mówiąc:
– Oto podarek ode mnie.
– Ależ cóż mam robić z tymi figami?
– No tak. Figi są niedojrzałe, ale należą do „wielkiej Figi życia”. Trzeba postarać się, by dojrzały.
– Ale jak? Gdyby były trochę większe, to by można rozłożyć je na słomie, jak to się praktykuje z innymi owocami, ale takie małe, zielone – nic z tego nie wyjdzie.
– Owszem, wyjdzie, ale trzeba wiedzieć, że te figi, aby dojrzały, muszą być z powrotem przywiązane do drzewa, z którego pochodzą.
– To już nie do uwierzenia. Jakże to można zrobić?
– Proszę uważać.

I wziął jedną figę umoczywszy ją w naczyńku z krwią, następnie w naczyńku z wodą, rzekł: Krwią i potem będą mogli dzicy zostać z powrotem wszczepieni do drzewa i tak staną się miłymi w oczach Pana Życia.

Pomyślałem sobie, że na to trzeba będzie czasu, głośno zaś rzekłem:
– Ja już nie wiem, co na to wszystko powiedzieć.

Alojzy czytając w moich myślach powiedział:
– To da się przeprowadzić w ciągu dwóch generacji ludzkich.
– A która te będzie druga generacja?
– Obecnie żyjącej nie liczy się, dopiero następna i ta po niej.

Kiedym usłyszał, jak wielkie przeznaczenie czeka nasze Towarzystwo, poczułem się zakłopotany.
– A ile lat trzeba liczyć na każdą generację? Sześćdziesiąt sześć /66/.
– A potem?
– Jeśli Ksiądz chce wiedzieć, co nastąpi potem, to proszę iść ze mną.

I tu nie wiem, w jaki sposób znalazłem się na stacji kolejowej, przepełnionej ludźmi. Siedzieliśmy w pociągu.
– Dokąd jedziemy, pytam.
Młodzieniaszek odpowiedział:
– Proszę dobrze uważać i patrzeć. Jedziemy wzdłuż Andów, ale będziemy jechać i na wschód w stronę morza.
– Łaska to jest naszego Zbawiciela, A w Bostonie, gdzie nas oczekują, kiedy będziemy?
– Każda rzecz w swoim czasie.

To mówiąc wyjął wielką mapę, na której zaznaczona była diecezja Cartagena /to punkt wyjściowy/. Gdy oglądałem mapę, pociąg gwizdnął i ruszył z miejsca.

W czasie podróży mój młody przyjaciel mówił dużo, ale z powodu stukotu pociągu niewiele mogłem z tego zrozumieć. Mówił o astronomii, o żegludze, o meteorologii, mineralogii, o faunie, florze i topografii tych okolic. A mówił to z taką znajomością rzeczy, z takim wdziękiem i serdecznością, że odczułem, jak byłem przez niego kochany. Zaraz z początku opowiadania ujął mnie za dłoń i tak ją trzymał aż do końca snu. Ja czasem chciałem swoją rękę położyć na jego, ale ta jakoś rozpływała się tak, że dłonią dotykałem swojej ręki, a nie jego. A on się tylko na te moje bezustanne wysiłki tylko uśmiechał.

Przez okna wagonu można było podziwiać wspaniałe widoki. Lasy, góry, majestatyczne równiny, długie rzeki, o których nigdy bym nie myślał, że mogą być tak szerokie daleko od swego ujścia. Jechaliśmy stale wzdłuż wielkiej dziewiczej puszczy. Mój wzrok miał jakąś nadzwyczajną siłę. Nie było przeszkód, które by zdolne były przysłonić mi widok bezkresnych obszarów. A tu, co chwila podnosiła się jakby zasłona i nowe kraje wyłaniały się przede mną: Nowa Grenada, Wenezuela, Gujana, Boliwia, Brazylia w całej swej bezkresnej rozciągłości. Mogłem się też przekonać o słuszności tego, co słyszałem w owej sali, bo mogłem dojrzeć złoża kruszcowe we wnętrzu ziemi i podziwiać bogactwa, które kiedyś zostaną odkryte. Widziałem kopalnie cennych minerałów, niewyczerpane wprost pokłady węgla, zbiorniki ropy tak bogate jak nigdzie na ziemi.

Między stopniem 13 a 20 szerokości geograficznej była Kotlina obszerna, a u jej wylotu jezioro. Jakiś głos mi mówił:
– Kiedy odkryte zostaną skarby tu ukryte, ta okolica stanie się krajem mlekiem i miodem płynącym. Takie niewyczerpane bogactwa kryje w sobie ta ziemia.

Co mnie bardzo zastanowiło to to, że te góry oglądane nie były murem nieprzerwanym, poza który wejść nie można, ale obniżając się tworzyły obszerne Kotliny. W tych zaś kotlinach, niezmiernie długich, mieszkały tysiące tubylców, którzy z Europejczykami jeszcze w ogóle się nie zetknęli.

Tymczasem pociąg jechał naprzód mijając lasy, wijąc się między wzniesieniami po dolinach aż wreszcie stanął. Wielu pasażerów wysiadło i odeszli na zachód. Pociąg ruszył dalej. I znowu mijaliśmy lasy, tunele, olbrzymie mosty, zapuszczaliśmy się w ciasne wąwozy górskie, pędziliśmy nad jeziorami i bagnami, nad rzekami, aż wjechaliśmy na prerię i równinę olbrzymią. Wnet znaleźliśmy się nad brzegami rzeki Urugwaju, wbrew mojemu przekonaniu bardzo długiej. Następnie natknęliśmy się na rzekę Parana, która zdawała się, że wyleje swe wody do Urugwaju, ale ona tylko płynie z nim czas jakiś równolegle i skręca tworząc szeroki łuk. Obie te rzeki są bardzo szerokie. Pociąg pędził teraz stale w dół, zakręcając raz w jedną, raz w drugą stronę, wreszcie po długiej jeździe stanął. I tu dużo pasażerów wysiadło i poszło na zachód. Pociąg ruszył dalej przez Pampas i Patagonię. Uprawne pola i domy, stojące tu i tam, świadczyły, że cywilizacja już się przedostaje w te okolice. Wjeżdżając do Patagonii przejechaliśmy rzekę Colorado. I wreszcie znaleźliśmy się nad cieśniną Magellana. Wysiedliśmy z pociągu. Przede mną jak na dłoni widniało Punterenas. Na dziesiątki kilometrów widziałem przed sobą składy węgła, stołów, desek, drzewa, stosy różnych metali w stanie surowym i obrobionych. Długie pociągi towarowe stały na torach.

Mój przyjaciel wskazał mi na te rzeczy, a ja spytałem:
– Co to wszystko oznacza?
Odpowiedział:
– To, co teraz jest w obrazie, to w przyszłości będzie rzeczywistością. Ci dzicy chętni będą dla cywilizacji; owszem, sami przyjdą prosić, by ich pouczyć o religii, przemyśle i rolnictwie.
Widziałem już dosyć.
– Zaprowadź mnie teraz do moich salezjanów w Patagonii.

Wróciliśmy więc na stację, wsiedliśmy do pociągu, który też zaraz ruszył. Po dłuższej jeździe zatrzymał się w jakiejś znaczniejszej miejscowości. Na stacji nie było nikogo, ale zaledwie wyszliśmy z wagonu, zaraz natknąłem się na salezjanów. W owej miejscowości były domy zamieszkałe, kilka kościołów, szkoły, przytułki dla dzieci i starców, byli rzemieślnicy i rolnicy i szkoła gospodarcza dla dziewcząt. Wszystko to było pod kierownictwem salezjanów. Szedłem między nimi, ale oni mnie nie poznawali ani ja ich. Patrzyli na mnie zdziwieni, jak bym dla nich był kimś obcym.
Więc się odzywam:
– Czy nie znacie mnie? Nie znacie Księdza Bosko?
– Ksiądz Bosko? Owszem, znamy go z opowiadania. Widzieliśmy tylko jego portrety. Osobiście – oczywiście, nie.
– No a ksiądz Fagnano, ksiądz Costamagna, ksiądz Lasagna, ksiądz Milanesio. Gdzież oni są?
– Tych też nie znaliśmy. Oni już dawno umarli. To byli pierwsi tutaj salezjanie z Europy.

Słysząc to myślę, sobie, czy to jest rzeczywistość, co przeżywam, czy sen. Klasnąłem w dłonie. Klaśnięcie usłyszałem. Dotykając się czułem swoją osobę i dochodziłem do wniosku, że nie śpię, ale wiem, że wszystko to odbywa się w jednej chwili.

I widząc tak wielki rozwój Kościoła, naszego Zgromadzania i cywilizacji w tych stronach – dziękowałem Opatrzności, że mną się posłużyła jako instrumentem dla dokonania tylu rzeczy ku swej chwale i zbawieniu dusz.

Alojzy dał mi znak, byśmy wracali. Pożegnałem więc swoich i wracamy na stację, gdzie już pociąg czekał. Maszyna gwizdnęła i jazda na północ. Podpadło mi teraz, że Patagonia w pobliżu cieśniny Magellana, między Kordylierami a Atlantykiem, nie jest tak szeroka, jak to podaje dotychczasowa geografia. Pociąg nasz przebiegał okolice Argentyny już ucywilizowane. Następnie wjechaliśmy w bezkresną puszczę.

Naraz maszyna zatrzymała się gwałtownie, a naszym oczom ukazał się bardzo bolesny widok. Wielka gromada dzikich, o twarzach wstrętnych, stała na polanie wśród puszczy. Ubrani byli w skóry zwierząt pozszywane niezgrabnie. Otaczali jakiegoś człowieka związanego, który siedział na kamieniu. Był bardzo tłusty, bo dzikusy umyślnie go utuczyli. Był to jakiś biedny jeniec. Z jego wyglądu więcej ludzkiego, można było wywnioskować, że to obcokrajowiec. Dzikusy zadawały mu wiele pytań, a on opowiadał im swoje podróżnicze przygody. Naraz jeden z dzikusów podnosi się, chwyta jakieś ostre żelazo, rzuca się na tego biedaka i jednym uderzeniem strąca mu głowę. Podróżni ze zgrozą w milczeniu przypatrywali się tej okrutnej scenie. Także Colle patrzył w milczeniu. W chwili uderzenia ofiara jeszcze zdążyła krzyknąć przeraźliwie, gdy ludożercy zaraz rzucili się na trupa, rozdarli na kawałki, a przypiekłszy na rozpalonym ognisku, zjedli na pół surowe jego mięso. Na krzyk owego nieszczęśliwego maszyna powoli ruszyła, przyspieszając z każdą chwilą biegu.

Pociąg pędził wzdłuż rzeki, raz na jednym jej brzegu, to na drugim. Po drodze, co jakiś czas napotykaliśmy osady dzikusów. Wtedy Colle mi mówił:
– Oto żniwo dla salezjanów. Oto wasze żniwo.

Nareszcie znaleźliśmy się w okolicy pełnej dzikich zwierząt, wężów jadowitych o dziwnych i strasznych kształtach, które kręciły się i pełzły po górach, pagórkach, nad brzegami rzek, na równinach. Widzieć było można wśród nich psy ze skrzydłami o brzuchu obrzydliwie wielkim, to znów ropuchy, co pożerały mniejsze żaby, gdzie indziej były jamy pełne potworów. A to wszystko było zmieszane, tłoczyło się i żarło między sobą, kwicząc przeraźliwie. Były tam tygrysy, lwy, hieny, ale inne niż te w Azji, czy Afryce. Także tutaj mój towarzysz rzucił mi uwagę:
– Salezjanie ich obłaskawią.

Pociąg tymczasem dojeżdżał do miejsca, skąd wyjechał i już byliśmy blisko stacji. Colle wyjął wtedy prześliczną mapę i rzekł:
– Chce Ksiądz wiedzieć, przez jakie kraje przechodziła nasza trasa?
– Ależ naturalnie.

Wówczas rozwinął mapę całej Ameryki Południowej, wykonaną z wielką dokładnością. Na niej było zaznaczone nie tylko, co jest, ale i to, co było i jak będzie w przyszłości. A było to tak przejrzyste, że jednym spojrzeniem objąłem. Ale tyle szczegółów naraz pomieszało mi się w głowie, iż sobie już z tego dokładnie nie zdaję sprawy. Kiedy oglądałem mapę czekając jakiegoś słowa wyjaśnienia od mego kochanego Alojzego, podniecony tym, co miałem przed oczyma – usłyszałem, że w kościele parafialnym dzwoniono na Anioł Pański. Sen trwał całą noc.

Ksiądz Bosko zakończył opowiadanie następująco: „Słodyczą i łagodnością św. Franciszka Salezego, salezjanie pociągną do Jezusa Chrystusa ludy Ameryki. Będzie rzeczą trudną ucywilizować tubylców, ale ich dzieci będą chętnie słuchały słów misjonarzy, zamieszkaj, w koloniach, stopniowo cywilizacja zajmie miejsce barbarzyństwa i w ten sposób wielu pogan wejdzie do owczarni Jezusa Chrystusa”.

(MB IT XVI, 385-394, MB PL XVI, 236-243)




Wąż i różaniec (1862)

Część I

20 sierpnia Ksiądz Bosko po modlitwach wieczornych podał pewne zarządzenia, potem tak mówił:

Opowiem wam sen, jaki miałem przed paru dniami. (Była to być może noc przed uroczystością Wniebowziętej).

Śniło mi się, że byłem z chłopcami w Castelnuovo d`Asti u mojego brata. Podczas gdy wszyscy zabawiali się na rekreacji, podchodzi do mnie jakiś nieznajomy i prosi, abym szedł za nim. Poszedłem. Zaprowadził mnie na pobliską łąkę i tam pokazał w trawie strasznego węża, długiego na jakieś siedem do ośmiu metrów. Przeraziłem się na taki widok i chciałem uciekać.
– Nie, nie uciekaj, rzekł Nieznajomy. Proszę się przybliżyć spokojnie.
– Jakże możesz żądać czegoś podobnego? Czy nie widzisz, że ta bestia zdolna jest na mnie się rzucić i pożreć mnie w jednej chwili?
– Proszę się nie obawiać. Nic się Księdzu złego nie stanie. Proszę iść za mną.
– Nie taki ja głupi, bym się miał narażać na podobne niebezpieczeństwo.
– W takim razie, rzecze Nieznajomy, proszę się tu zatrzymać.
Poszedł i przyniósł w ręce sznur mówiąc:
– Proszę wziąć jeden koniec tego powroza i mocno trzymać, ja zaś wezmę drugi i przeciągniemy go nad wężem.
– A potem? Potem położymy sznur na grzbiecie węża. Ale broń Boże, nie róbmy tego, będzie źle. Wąż skoczy rozdrażniony i poszarpie nas w kawałki!
– Nie, nie. Proszę się zdać na mnie.
– Dobrze, dobrze. Ja tam nie chcę mieć podobnej satysfakcji, która mogłaby mnie kosztować życie.
To mówiąc chciałem uciec. Nieznajomy jednak nalegał i zapewniał, że mi się nic złego nie stanie i tak mnie przekonywał, że wreszcie uległem i robiłem, co zechciał. On tymczasem przeszedł na drugą stronę i przeciągnąwszy sznur nad wężem uderzył go nim po grzbiecie. Wąż rzucił się, wykręcił łeb do tyłu, ażeby ukąsić to, co go uderzyło, ale zamiast przegryźć sznur, uwikłał się w niego. Wówczas Nieznajomy zaczął wołać na mnie:
– Teraz proszę trzymać silnie i nie wypuszczać z rąk sznura.
To mówiąc podbiegł do pobliskiej gruszy i uwiązał do niej koniec powrozu, następnie przybiegł do mnie i odebrawszy mi go, uwiązał u kraty pobliskiego domu.
Tymczasem wąż rzucał się i bił łbem tak gwałtownie i z taką wściekłością, że kawałki jego beznogiego ciała odlatywały, rozrzucane na wszystkie strony. Rzucał się straszliwie aż do ostatniej chwili, kiedy zdechł. Pozostał z niego tylko szkielet.
Gdy potwór już nie okazywał oznak życia, nieznajomy odwiązał sznur, zwinął go w kłębek, po czym rzekł:
– Teraz proszę uważać. To mówiąc włożył sznur do skrzynki, zamknął ją, a po chwili otwarł. Chłopcy, którzy tymczasem przybiegli do mnie, z ciekawością zaglądali do skrzyni. O dziwo! Sznur tak się ułożył, że wyszły słowa „Ave Maria”.
– Jakże się mogło to stać, rzekłem. Przecież sznur został włożony do skrzynki, pozwijany w kółko, a teraz jest tak ułożony.
– Oto, odpowiedział Nieznajomy, wąż wyobraża szatana, a sznur „Zdrowaś Maryjo…”, a raczej Różaniec, którą to modlitwą można zwalczyć i rozproszyć wszystkich szatanów piekła.

Komentarz Księdza Bosko:
Dotąd skończyła się pierwsza część snu. Lecz jest jeszcze następna więcej interesująca i ciekawa dla wszystkich. Lecz ponieważ dziś już późno, dlatego odłożymy ją na jutro. Tymczasem zapamiętajmy sobie radę, jaką dał mój przyjaciel względem Różańca świętego. Odmawiajmy go pobożnie we wszelkich pokusach, a na pewno wyjdziemy z nich zawsze zwycięsko. Dobranoc!

I tu pożądany byłby komentarz, gdyż i sam Ksiądz Bosko nie dał żadnych wyjaśnień odnośnie tej sceny.
„Grusza”, o której mowa we śnie, jest to samo drzewo, do którego Ksiądz Bosko jako chłopiec przywiązywał jeden koniec powroza, ubezpieczając inny przy następnym, potem dawał pokazy zręczności przygodnie zebranym widzom, z obowiązkiem wysłuchania lekcji katechizmu. Można by tę gruszę przyrównać do drzewa wspomnianego w Pieśni nad Pieśniami, rozdz. 2, 2, 3: Sicut malus inter ligna silvarum, sic dilectus meus inter filios. Tirino wraz z wielu komentatorami zauważa, że jabłoń jest tu wskaźnikiem jakiejkolwiek rośliny dającej owoce. Podobnie drzewo gorczyczne jest symbolem Jezusa Chrystusa i jego krzyża z mocy, którego spływa skuteczność modlitwy i pewność zwycięstwa. Być może motywem tego jest powróz fatalny dla węża, uwiązany w gruszy. A drugi koniec uczepiony o klamkę okienną, czy nie byłby oznaką, że mieszkańcom tego domu, jego synom, powierzona została misja propagowania praktyki modlitwy różańcowej? Tak to w swoim czasie rozumiał Ksiądz Bosko. Wszak on w Becchi postarał się o obchodzenie dorocznego odpustu Matki Bożej Różańcowej. Chciał, by codziennie odmawiano w jego domach cząstkę Różańca; w kazaniach i pismach starał się przywrócić tę praktykę po domach. Uważał Różaniec za broń skuteczną dla odniesienia zwycięstwa przez poszczególnych wiernych i cały Kościół święty. Toteż przez jego następców zostały opublikowane encykliki papieskie o Różańcu, Leona XIII i innych papieży. Bollettino Salesiano dawało wyraz życzeniom Ojca świętego roznosząc je po całym świecie.

Część II

Dnia 21 sierpnia na słówku wieczornym z niecierpliwością oczekiwaliśmy dalszej części snu interesującej wszystkich, jak zapowiedział Ksiądz Bosko. Niestety, nie stało się zadość naszym pragnieniom. Ksiądz Bosko wstąpiwszy na podium powiedział:
– Obiecałem wczoraj, że dokończę sen; niestety, nie mogę dotrzymać dziś słowa.
W tej chwili podniosło się powszechne szemranie zawodu.
Ksiądz Bosko odczekawszy nieco podjął:
– No cóż byście chcieli? Myślałem o tym wczoraj, myślę dziś także i widzę, że nie byłoby stosowne opowiadać resztę snu, gdyż zawiera ona rzeczy, które nie chciałbym, by się przedostały na zewnątrz. Postarajcie się jednak wyciągnąć korzyści z tego, co wam powiedziałem wczoraj.

Nazajutrz 22 sierpnia, prosiliśmy gorąco, by zechciał, jeśli już nie publicznie, to prywatnie opowiedzieć dalszy ciąg snu zamilczanego. Nie chciał jednak zgodzić się. Po wielu naleganiach wreszcie ustąpił i zapowiedział, że jeszcze będzie mówił na temat owego snu. Po pacierzach, więc zaczął w te słowa:

Po wielu naleganiach opowiem drugą część snu, może nie wszystko, lecz przynajmniej tyle, ile można. Stawiam jednak warunek, że nikt nie będzie pisał lub rozgłaszał poza domem te rzeczy, które opowiem. Możecie mówić między sobą o nich, żartować jak chcecie, lecz miedzy wami tylko.
Otóż, kiedy rozmawiałem z ową Osobistością o linie, o wężu i ich znaczeniu, obróciłem się i ujrzałem chłopców, jak zbierali kawałki węża i spożywali. Zacząłem, więc krzyczeć:
– Co robicie? Szaleni, to trucizna, która wam zaszkodzi.
– Ależ nie, nie odpowiadali – to takie dobre!
I cóż się dzieje? Ci, co jedli padali na ziemię nabrzmiali i stwardniali jak głaz. Nie wiedziałem, co czynić, gdyż raz po raz chłopcy smakowali sobie w tych ochłapach. Krzyczałem na jednego, to na drugiego; wymierzałem policzki, rozdzielałem razy, by przeszkodzić jedzeniu. Wszystko na próżno. Tam padał jeden, a tu drugi zabierał się do jedzenia mięsa zatrutego. Wówczas zawołałem kleryków do pomocy i kazałem stanąć między chłopcami i przeszkadzać w jedzeniu owego mięsa. Cóż, kiedy mój rozkaz nie odniósł pożądanego skutku, nawet niektórzy z kleryków próbowali kosztować owego mięsa z węża i również padali martwi na ziemię. Nie wiedziałem już doprawdy, co czynić na widok tak wielkiej liczby leżących pokotem na ziemi.
Zwróciłem się więc do Nieznajomego o radę pytając:
– Cóż to ma znaczyć? Ci chłopcy wiedzą, że to mięso przyprawi ich o śmierć, a jednak je jedzą. Dlaczego to?
On zaś odrzekł mi:
– Wiesz przecież, że homo animalis non percipit as, quae Dei sunt.
– A czy jest środek na to, by ożywić tych chłopców?
– Owszem jest.
– Jaki?
– Nie ma innego prócz kowadła i młota.
– Kowadła? Młota? Cóż to ma znaczyć?
– Należy poddać ich działaniu tych narzędzi.
– Jak to? Mam ich kłaść po kowadle i walić młotem?
Wtenczas on objaśniając swą myśl rzekł:
–  Patrz! Młot oznacza spowiedź; kowadło – Komunię świętą. Należy czynić dobry użytek z tych środków.
Zabrałem się, więc do roboty i stwierdziłem wielką przydatność tych środków, lecz niestety, nie dla wszystkich. Wielu wracało do życia i wyzdrowiało, ale dla wielu były one bezskuteczne. Są to ci, co odprawiają złe spowiedzi.

Gdy chłopcy poszli do sypialni, spytałem prywatnie Księdza Bosko, dlaczego jego polecenia dane klerykom przeszkodzenia chłopcom w jedzeniu mięsa zatrutego nie odniosły pożądanego skutku. Odrzekł mi:
– Nie znalazłem posłuchu u wszystkich: nawet widziałem, że niektórzy, jak opowiadałem, sami spożywali owo mięso.
W istocie sny owe są obrazem rzeczywistości, gdyż za pomocą pewnych słów czy gestów Księdza Bosko odzwierciedla się życie wielu społeczności, gdzie wśród wielkich nieraz cnót spotyka się nie mało nędz. Nic dziwnego. Wszak ułomności z natury swej więcej się plenią niż cnoty, stąd konieczność ciągłego czuwania nad sobą.
Może komuś wydawałoby się właściwe nieco stonować, względnie opuścić niektóre opisy zbyt drastyczne i nieprzyjemne, lecz nie podzielamy ich opinii. Bo jeśli historia ma być nauczycielką życia, to winna opisywać je realnie, by przyszłe pokolenia mogły czerpać naukę nie tylko z cnót, ale i przestrogę z wad swych poprzedników. Poprzestawać jedynie na opowiadaniu faktów pozytywnych, prowadziłoby do fałszywych wniosków. Błędy i wady popełniane, których się nie potępia, mogłyby łatwo powtórzyć się w przyszłości. A źle pojęta apologia zbędna jest dla cnotliwych i nic nie mówi zatwardziałym; natomiast przedstawienie prawdy może wywołać zbawienny wstrząs.

Otóż idąc za tą refleksją widzimy jak skutecznie potrafił Ksiądz Bosko przemówić do umysłu młodzieży za pomocą skutecznych objaśnień swych snów. Aktualizował je i sięgał do dalekiej przyszłości, jak to widzimy np. we śnie o kole i innych, które przytoczymy. A czy owo zatrute mięso węża nie oznacza zaraźliwego przykładu, pociągającego utratę wiary, czytania złej prasy? A co znaczy nieposłuszeństwo przełożonym, upadki, puchlina, zatwardziałość, jeśli nie grzech, pycha, tępota, złośliwość? A cóż oznacza trucizna wsączona przez ów pokarm, jak nie owego smoka opisanego w Księdze Joba, w rozdz. 41, będącego figurą Lucypera, według Ojców Kościoła. W 15 mówi: „Serce jego twarde jak skała” Takie staje się serce nędznych grzeszników. A jaki środek na to? Ksiądz Bosko wyraża się symbolami dość niejasnymi, które w istocie oznaczają pomoc nadprzyrodzoną. Wydaje się, że można to wyłożyć następująco: Konieczne jest, by łaska uprzedzająca uproszona modlitwą i poświęceniem cnotliwych skruszyła serca zatwardziałe, by się poddały jej działaniu; żeby oba Sakramenty święte to jest młot pokory i kowadło Eucharystii, pod wpływem, której żelazo uzyskuje formy zdatne do użytku, mogły wywierać skuteczność Boską; żeby młot uderzający i kowadło podtrzymujące działały równocześnie w dziele uleczenia znieprawionego serca, które się nawraca. Wówczas dopiero rozjarzone, wśród deszczu iskier staje się tym, czy było najpierw.

Po wyłożeniu naszej myśli, podejmujemy kroniki. Za pomocą Matki Najświętszej Ksiądz Bosko był pewien sprostania i zwyciężenia ataków złego ducha, to też przygotowywał swoich do uroczystości Narodzenia NMP.

Dnia 29 sierpnia podał pierwszą wiązankę duchowną, za którą poszły następne. Oto jak zanotował je ksiądz Bonetti:
1. Czyńmy wysiłek, by w ciągu nowenny nie popełnić żadnego grzechu śmiertelnego ani powszedniego.
2. Służyć dobrą radą swemu koledze. Na słówku w dniu następnym dał ją wszystkim chłopcom ogólnie, to jest, by dołożyć starań poprawienia się ze złych przyzwyczajeń, gdy czas po temu za młodu; oraz by mieć zaufanie do przełożonych, tak w rzeczach duchowych jak materialnych.
3. Dobrze będzie odprawiać spowiedź generalną dla tych, co jej dotąd nie odprawiali; inni niech wzbudzą akt skruchy doskonałej za wszystkie przewinienia całego życia.
4. Opowiedział, jaką naukę dał na spowiedzi pewnemu młodzieńcowi ksiądz Cafasso, gdy pytał go penitent: Czym można przypodobać się najwięcej Madonnie? Jak ci się wydaje? Co najbardziej podoba się matkom? Ów odpowiedział: Gdy chwali się i pieści ich dzieci. Doskonale, odpowiedział ksiądz Cafasso: jeśli zatem chcesz się przypodobać Madonnie, obchodź się czule z Jej Boskim Synem, przez częstą Komunię świętą, przez oddalenie od siebie upodobania nawet do grzechu powszedniego. Zatem podobną radę i ja wam daję.
5. Jutro w czasie modlitw porannych nie opierać się na łokciach, nie kłaść się na ławkach lub pozwalać sobie na tego rodzaju wygodę. Dla wszystkich będzie następujący upominek: Rozmawiać poprawnie po włosku, a nie dialektem i upominać, jeżeli ktoś się zapomni.
6. Posłuszeństwo doskonałe we wszystkim. Upominać się wzajemnie w zachowaniu regulaminu domowego. Jeżeli komuś coś polecono, niech się dołoży, by wykonać to chętnie i żwawo. Zapewniam was, że będzie to najlepszy kwiatek ofiarowany naszej Matce Niebieskiej. Tak postępując zostaniemy Jej dobrymi synami, a Ona nas nauczy świętej bojaźni Bożej, jak to nam obiecuje ustami Kościoła świętego: Nune filii, audite me, timorem Domini docebo vos.

Tak przemawiał Ksiądz Bosko do chłopców, od których wypadło mu wyjechać w dniu 8 września na odpust Niepokalanego Serca Maryi w Montemagno.
(MB IT VII, 238-239.242-245/ MB PL VII 169-176)




Pierwszy sen misyjny: Patagonia (1872)

            Opowiemy teraz sen, który skłonił Księdza Bosko do przedsięwzięcia pracy misyjnej w Patagonii.
            Opowiedział go po raz pierwszy Piusowi IX w marcu 1876 roku. Następnie powtórzył go kilku salezjanom prywatnie. Pierwszym z nich był ksiądz Franciszek Dodrato. Wtenczas też opowiedział go księdzu Juliuszowi Barberisowi.
W trzy dni potem ksiądz Barberis przyjechał do Turynu i natrafiwszy na Księdza Bosko w bibliotece i przechadzając się z nim usłyszał od niego to samo opowiadanie. Ksiądz Juliusz nie dał poznać, że zna już ten sen, zadowolony, iż może go usłyszeć z własnych ust Księdza Bosko. Obaj, zatem: ksiądz Barberis i ksiądz Lemoyone przekazali go na piśmie.
Ksiądz Bosko, oświadczył ksiądz Lemoyone, stwierdził, że byli oni pierwszymi, którzy usłyszeli w detalach opowiadanie tej wizji.

Śniłem, że znajduje się w jakieś dzikiej, nieznanej mi okolicy. Była to ogromna pustynna równina. Dopiero gdzieś na skraju horyzontu zarysowywały się wysokie pasma górskie. Po tych bezkresnych obszarach błądziły gromady ludzi na pół nagich, wysokich, barczystych, cery raczej brązowej. Na plecach mieli zarzucone płaszcze ze skór zwierzęcych, w rękach trzymali broń i lassa. Jedni polowali na dzikie zwierzęta, drudzy biegali z pokrwawionymi dzidami, na których nadziane były kawały mięsa, inni bili się między sobą, a jeszcze inne oddziały walczyły z żołnierzami uzbrojonymi po europejsku. Na pobojowiskach pełno było trupów. Doprawdy, przykry był to widok.
Aż oto w dali widzę wyłaniające się jakieś, nowe postacie. Z ubrania poznałem w nich misjonarzy z różnych zakonów. Spieszyli oczywiście z Dobrą Nowiną Chrystusową do tych barbarzyńców, ale ci ledwie ich zauważyli, rzucili się ku nim z iście diabelskim wrzaskiem, mordując ich i siekając na kawałki, które następnie zetknęli na swe dzidy i triumfująco obnosili. Wkrótce zadowoleni znów rozpoczęli walczyć między sobą i napadać na sąsiednie osady.
Patrząc na tę ich wzajemną rzęź, myślałem sobie: co by zrobić, aby tych ludzi nawrócić na chrześcijanizm i wciągnąć ich do życia kulturalnego?
Nagle ukazuje się w dali nowy oddział misjonarzy, zbliżających się ku dzikim z twarzą pogodną, w otoczeniu gromadki chłopców.
Drgnąłem na samą myśl, że i oni idą na pewną zgubę. Podszedłem więc by ich przestrzec, a tu ku mojemu zdziwieniu poznałem swoich salezjanów, niektórych osobiście mi znanych, innych nie. Byli to widocznie ci, co w późniejszych latach wyjadą na misje. Nie orientując się, co by to wszystko miało znaczyć, a obawiając się, by ich nie spotkał los poprzedników, już chciałem im kazać zawrócić. Wtem patrzę, że ich przybycie, z chłopcami na czele, wywołało wielką radość wśród tubylców, którzy zapominając o swej dzikości odrzucili broń i przyjęli ich bardzo serdecznie. Zdziwiony pomyślałem sobie:
No zobaczymy jak się to wszystko skończy.
Tymczasem misjonarze weszli między witających, wdali się z zaciekawionymi w rozmowę, następnie przeszli na temat naszej wiary świętej i bez większych trudności nakłonili wszystkich do praktyk religijnych. Po niedługim czasie widziałem, jak już wspólnie odmawiali różaniec. Następnie misjonarze poszli w głąb kraju, wszędzie przyjmowani przez nieszczęśliwych pogan, którzy z wielkim zainteresowaniem słuchali ich nauk i stosowali się do ich nakazów moralnych. Wreszcie jeden z księży zaintonował: Cześć Maryi …, a wtedy wszyscy padli na kolana i całą piersią śpiewali dalej rozpoczętą pieśń ku czci naszej ukochanej Madonny i to tak potężnie, że tym wstrząśnięty obudziłem się.
Sen ten miałem przed czteroma czy pięcioma laty i zrobił na mnie wielkie wrażenie. Wyczuwałem w nim wyraźnie wskazówkę nieba, odnośnie misji zagranicznych, o których od dłuższego czasu myślałem.

Sen, więc miał miejsce w roku 1872. Najpierw Ksiądz Bosko mniemał, że dotyczy on Abisynii, później, że okolic Hong Kongu, względnie Australii, dopiero w roku 1874, gdy otrzymał zaproszenie wysłania salezjanów do Argentyny, poznał jasno, że chodzi o Patagonię.

(MB IT X, 53-55/ MB PL X, 50-52)